22 stycznia 2013, 09:29 | Autor: Małgorzata Bugaj-Martynowska
Ważka decyzja

Joanna mieszka w Syrii od 21 lat. Wyjechała tam na początku lat 90-tych, do swojego męża Ramiego, którego poznała w Polsce. Obydwoje studiowali w Krakowie. Rami medycynę, którą ukończył z wyróżnieniem, a Joanna dyplom obroniła na uniwersytecie i zaraz po obronie zdecydowali się wyjechać do Damaszku.

 

On miał tam najbliższą rodzinę i dom, który dziedziczył po ojcu oraz zagwarantowaną posadę w tamtejszym szpitalu. Decyzja o przeprowadzce z Polski zapadła po ich obopólnym porozumieniu, tam czekały ich obiecujące perspektywy i lepsza przyszłość. I tak rzeczywiście było. Mimo, że kraj na pustyni pod rządami dyktatora, któremu władza przypadła na drodze pokoleniowej nie mógł wróżyć nic z wspaniałego, im żyło się nie najgorzej. Tam urodziły się ich dzieci, rozwinęły wieloletnie przyjaźnie…, a Joannie udało się realizować także na gruncie zawodowym. Zdała egzaminy z angielskiego, potem nauczyła się arabskiego i szybko otrzymała posadę w jednej z prywatnych szkół… dla wybranych.

 

Dom prowadziła po europejsku i mówili w nim po polsku. Była w nim polska telewizja, polska kuchnia i tradycje, ponieważ dbała o krzepnie polskiej kultury i zależało jej na tym, aby dzieci (w połowie polskiego pochodzenia) nie zatraciły poczucia polskości. Tak było do czasu…

Rok temu czar prysł. – Wszystko się zmieniło – mówi – i zmienia się na gorsze z każdym dniem. Nie sposób jednak tak nagle, natychmiast wszystkiego rzucić i zacząć od nowa, bo przecież moje życie i rodzina są tutaj – w Damaszku. Coraz częściej skłaniam się jednak ku temu, by uciec stąd jak najdalej.

 

Ostatnia umiera nadzieja….

Już chyba tak się stało – głos Joanny załamuje się podczas rozmowy przez skypa. Nie zgadza się na przysłanie zdjęcia i ujawnienie swojego wizerunku oraz podanie nazwiska. Nagle słychać dziwny pogłos, coś jakby w rodzaju echa, które utrudnia komunikację. – Rozmowa może być na podsłuchu – wyjaśnia. – Przestaliśmy już wierzyć, że będzie lepiej – słychać po chwili – z każdym dniem rosną nasze obawy, ale jeszcze jakoś dajemy radę. Rami nadal pracuje, ale ja już kilka miesięcy straciłam pracę, bo zamknęli szkołę. Na razie jeszcze dzieciom udaje się kontynuować edukację, chociaż często odwoływane są lekcje lub po prostu skracane. Informują nas o tym smsami. Wtedy pędzę jak szalona po córkę do szkoły, bo nie wiem co może się wydarzyć po drodze. Kilka dni temu najechałam na plastikową butelkę i „serce podeszło mi do gardła”, bo się przestraszyłam, że to mógł być jakiś pocisk. To wszystko przez ciągły strach, znerwicowanie, kiedy drobnostka potrafi wytrącić z równowagi. Syn jest kilka lat starszy od Marysi – trudno zapanować nad nastolatkiem, który buntuje się przeciwko temu, co dzieje się dookoła. Nie było innego wyjścia wprowadziliśmy z mężem zakazy. Ma ograniczony dostęp do Internetu, korzystania z komórki i kontrolujemy jego wyjścia. Musiały się skończyć wieczorne spotkania z kolegami, bo zrobiło się niebezpiecznie. Przez to w domu, na co dzień zmagamy się ze stresem i kłótniami. Otworzysz gwałtowniej drzwi do pokoju dziecka i z pewnością je wystraszysz. Wszystkim nam udzielił się ten schizofreniczny nastrój. W sobotę wybuchły znów dwa samochody – pułapki. Tym razem pod budynkami rządowymi. Zaraz po tym zadzwonili do nas znajomi – Polacy – tutaj Polonia jest dość liczna – drżałam ze strachu o Omara, bo wyszedł jakiś czas wcześniej z domu i nie odbierał komórki. Na szczęście nic ani jemu, ani nikomu z naszych znajomych się nie stało. Codzienność jednak staje się niedozniesienia – rozboje, kradzieże, włamania do prywatnych domów, ludzie tracą pracę i nie mają za co wykarmić swoich rodzin. Wcześniej kilkoro naszych znajomych zamontowało kraty w oknach, kilka tygodni temu zrobiliśmy to samo. Mamy okratowane okna i drzwi wejściowe ze względów bezpieczeństwa. Przestałam już mieć nadzieję, że będzie jeszcze można normalnie żyć, kiedy dowiedziałam się, że matka mojej koleżanki – zawsze optymistka, mieszkająca tutaj o wiele dłużej ode mnie – od miesiąca żyje na walizkach. Spakowała do nich najpotrzebniejsze rzeczy – na wypadek, kiedy trzeba będzie natychmiast wyjechać. Po spotkaniu z nią w Dzień Kobiet, który spędzałyśmy tym razem nie jak zazwyczaj, gdzieś w pubie, ale w porze śniadaniowej, w prywatnym mieszkaniu przy kawie – wróciłam do domu i zrobiłam to samo: trochę ubrań dla siebie i dzieci, dokumenty, biżuteria i oszczędności. Jeśli przyjdzie nam opuścić Syrię – uzgodniliśmy z Ramim, że najpierw ja wyjadę do Polski, albo do kuzynki w Londynie, a on jeszcze zostanie, tyle, ile się da. Uparł się, że będzie ratował dobytek na ile zdoła i nie chce zostawić swojej matki oraz brata z rodziną. Zostanie, póki jeszcze ma pracę, bo obawia się tego, jak pięćdziesięcioletni człowiek może gdzieś zaczynać wszystko od początku. Szanuję jego decyzję, chociaż nie do końca ją akceptuję. Chciałabym jeszcze, aby dzieci skończyły chociaż ten rok szkolny i oby udało się nam poukładać jeszcze wszystkie ważne sprawy. A jest ich sporo i niektóre będą musiały w końcu zostać pozostawione same sobie.

Jest gorzej niż w Polsce…,

w czasach stanu wojennego oczywiście. Jednak tamte czasy znam jedynie z relacji rodziców. Oni nakazują mi wracać do kraju, zupełnie jakbym była małym dzieckiem, a ja przecież mam męża i sama jestem mamą dwójki dzieci. Nasze życie leży w naszych rękach, jednak trudno jest podjąć decyzję o rozstaniu i pozostawieniu Ramiego tutaj, w takiej sytuacji, kiedy nie można swobodnie wieczorem wyjść na ulicę, bo można natknąć się na jakąś demonstrację, być ofiarą rozboju lub patrolu, który legitymuje i wypytuje każdego, kto tylko „rzuci mu się w oczy”, bo szuka zbiegów. Po zbombardowaniu Hims część ludzi uciekło do Turcji, a do Damaszku zwieziono sieroty. To między innymi Polacy zaoferowali swoją pomoc i przygarnęli dzieci do swoich domów. W pierwszym odruchu, chciałam zrobić to samo. Nie tylko nakarmić i dać ubrania, ale dach nad głową. Jednak mój mąż „wylał na mnie garnek zimnej wody” – zastanów się, co zrobisz później, bo przecież mówisz, że chcesz wyjechać – powiedział. – Musiałam zrezygnować, chociaż jest mi nadal z tym bardzo ciężko. Żyjemy trochę jak na bombie, bo trzeba się bardzo kontrolować i najlepiej nie komentować głośno sytuacji politycznej. Rozmawiamy o tym tylko w gronie przyjaciół, bo Polonia jest tutaj świetnie zorganizowana i bardzo sobie pomocna. Kiedyś wspólnie obchodziliśmy wigilię, święta, 50-lecie Polonii i 11 listopada, a dziś przede wszystkim wspieramy się psychicznie, ale także materialnie, bo w sklepach jest bardzo drogo. Żywność podrożała o ponad 250% więc trzeba było zrobić zapasy: mąka, ryż, puszki, makaron. Czasami jak zrobię więcej jakiejś potrawy to zanoszę do znajomych i dzielimy się. Oni robią to samo. Najgorzej jednak jest z wodą, bo jest droższa od benzyny a w Damaszku, są dzielnice, gdzie wyłączają np. energię elektryczną na kilka godzin, 2- 3 dni w tygodniu i nie można wtedy ani się myć, ani gotować, ani korzystać z innych urządzeń, które są na prąd. W mojej okolicy to nie ma jednak jeszcze miejsca. Jeśli uda mi się wytrwać do końca czerwca, to decyzja jest już przesądzona – wyjadę z dziećmi i wierzę, że Rami dołączy wkrótce do nas, bo przecież zamierzamy jechać do bliskich, którzy oferują nam pomoc. Wiem, że nie będzie nam łatwo, bo trzeba będzie załatwić dzieciom szkolę, znaleźć pracę i potem mieszkanie, załatwić wszelkie formalności urzędowe, ale pozostając w Syrii świadomie pozbawiamy się bezpiecznej przyszłości dla siebie i dzieci.

 

Tekst: Małgorzata Bugaj-Martynowska

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

komentarze (0)

_