26 grudnia 2013, 13:30 | Autor: Elżbieta Sobolewska
Radosny

Bo Polski chwała z ofiar synów będzie…

Stąd, gdy i ciało ofiaruje może,

Radosna ma dusza, Boże!

– On był cichym bohaterem – mówi hm Zygmunt Jaczkowski, siostrzeniec bł. Frelichowskiego. Harcerz, przed wojną toruński duszpasterz, autor porywającego pamiętnika. Potem więzień serii obozów koncentracyjnych, na koniec Dachau. Wszędzie pełni zakazaną posługę, charakteryzują go pogoda ducha, spokój, opanowanie, talent organizacyjny, odwaga. Brak strachu przed śmiercią. Opisuje go bardzo wiele przymiotów.

W sierpniu 2013 roku, z okazji stulecia urodzin swojego patrona, Stefana Wincentego Frelichowskiego, ZHR i ZHP zorganizowały w Toruniu Międzynarodowy Zlot Harcerzy i Skautów „WICEK 2013”. Harcerzom polskim poza Polską został przekazany relikwiarz błogosławionego, który Związek Harcerstwa Polskiego poza granicami kraju ofiarował pod opiekę kościołowi św. Andrzeja Boboli w Londynie.

Z Zygmuntem i Jolantą Jaczkowskimi rozmawia Elżbieta Sobolewska

Na Litwę i do Londynu zostały przekazane relikwie pierwszego stopnia, czyli kostki palców, które zostały odcięte zaraz po jego śmierci. Poznał pan ludzi, którzy dobrze znali go z czasu wojny, byli z nim w obozach. Poznał pan wiele świadectw. Jakim był, że już w chwili śmierci narodził się jego kult?

– Miał ogromną, wewnętrzną pogodę ducha. Pojechaliśmy kiedyś z bratem do księdza, z którym był w obozie. Ten ksiądz miał już ponad 90 lat, zawieźliśmy mu książki o Wicku. Przegląda je i mówi: to nie Wicek. Jak to? Pytamy. On nie był takim smutasem, był ciągle uśmiechnięty, pogodny, zadowolony, radosny. Nawet jego chód był inny: elastyczny, żwawy, silny. Tym wszystkim podrywał tych smutnych ludzi, młodzież, ale i starszych. Dawał im otuchę, nadzieję do życia. Zachowywał się tak, jakby obóz nie istniał, nie odczuwał strachu, jak inni, mimo że wiele czynności, które wykonywał, było zakazanych. Groziły karą chłosty albo karą słupka, na którym wieszano ich z rękami wykręconymi za plecami. Księża często tę karę odbywali. Szczególnie groziła im w dniach kościelnych uroczystości.

W Dachau, Wicek zorganizował Caritas. Poprzez kontakty z rodziną, wyszukiwał ludzi, którzy pomagali robić paczki dla samotnych więźniów.

– Wicek chodził nie tylko do chorych w szpitalu obozowym, ale w różnych miejscach rozdawał komunię świętą, spowiadał. Kiedy nie mógł już działać, nakłaniał księży, by również poszli z posługą na bloki zarażone tyfusem. Próbowali go naśladować, ale wiedzieli, że Niemcy przegrywają wojnę, i że niedługo obóz może zostać wyzwolony. Do umierających na tyfus, zresztą w strasznych warunkach, poszło w rezultacie dwudziestu trzech księży. Caritas obozowy zorganizował z księdzem Bernardem Czaplińskim, późniejszym biskupem chełmińskim. W Dachau byli więzieni ludzie trzydziestu trzech narodowości, a wujek w związku z tym, że znał język francuski i niemiecki, mógł do wielu dotrzeć. Co jakiś czas mogły do obozu przychodzić paczki, ale niektórzy nie mieli nikogo, kto mógłby im je wysyłać. Babcia, ale i inni ludzie również, szukali rodzin, które chciałyby pomóc i w ten sposób powstały związki, trwające do dzisiaj. Babcia, między chleb i pierniki wkładała komunikanty, co oczywiście było zakazane.

Zanim został kapłanem, był dobrym harcerzem. Dobrym, czyli takim, który metody harcerskie potrafi wcielić w życie niezależnie od tego, gdzie i w jakich warunkach się znajdował. Ten trening ducha, praca nad sobą, poprzez harcerstwo, chyba na równi z kapłaństwem wpłynęły na kształt jego osobowości.

– Wicek miał wiele umiejętności harcerza, które na co dzień, praktycznie realizował. Kiedy więźniowie zbierali się na modlitwę, którą zazwyczaj przewodził, najpierw sprawdzał, czy nie zbliża się patrol i kogoś stawiał na czatach. Przewodził również w wielu sprawach organizacyjnych. Był taki moment, w którym Niemcy przyszli na blok po ludzi potrzebnych do wykonania jakiejś natychmiastowej pracy, bardzo ciężkiej. Wicek od razu się zerwał, szybko wyznaczył młodszych i powiedział krótko: chodźcie, bo jak wezmą starszych, to ci już nie wrócą…

Niemcy wiedzieli, że ksiądz Frelichowski niesie pomoc, opiekuje się więźniami?

– Tak. Jest taki znany przypadek, który często jest przywoływany, z obozu Sachsenhausen. Był tam wyjątkowo okrutny kapo, Hugo Krey. Zginął śmiercią samobójczą, powiesił się, a Wicek był jedynym, który się za niego modlił. Krey był sadystą, katował ludzi, a szczególnie księży. Wujek kilka razy wykazał się w tym obozie, z jednej strony, niezwykłą odwagą, a z drugiej braterstwem z kolegami. Poddawał się karze jako pierwszy, by pokazać, że można przetrwać i wytrwać. Krey, aby go ośmieszyć, kiedy strzyżono więźniom włosy, zostawił mu na głowie piuskę, mówił, że zrobi go swoim biskupem. Katował ludzi w latrynie i potem widywał wujka, który ich obmywał, opatrywał, często konających. Za modlitwę groziła kara, za rozdawanie komunii św. również. Pewnymi przywilejami cieszyli się księża niemieccy, którzy mieli swoją kaplicę. Takie same przywileje mogli mieć polscy księża, w zamian za to, że podpiszą Folkslistę, ale nikt z nich tego nie zrobił. To również jest fakt, który warto podkreślić. Żaden nie uległ pokusie.

Kiedy i jak zaczęto głosić świadectwa jego postawy?

– Ks. Czapliński był współtwórcą wspomnień obozowych, które pisał ojciec Marian Żelazek, później nominowany do pokojowej nagrody Nobla, pracował w Indiach, gdzie założył kolonię trędowatych. Te wspomnienia zostały zakopane na polu, wraz z kostkami palców i maską pośmiertną, która została odlana zaraz po śmierci wujka. Po wyzwoleniu obozu odszukano relikwie i przywieziono do matki Wicka, do Torunia. Przywiózł je ks. Czapliński i od razu zaczął opowiadać, w jakiej opinii umarł, jak się zachowywał i jak działał. Po wojnie przyjeżdżały do Torunia setki byłych więźniów z Dachau. Proces beatyfikacyjny rozpoczął się na początku lat sześćdziesiątych, przedtem toczył się proces informacyjny, podczas którego szukano świadków. Mamy oryginalne zapiski, wspomnienia pisane o Wicku przez księży. Te zeznania w wielu sytuacjach się pokrywały. Przede wszystkim dowiedzieliśmy się, że w tych pierwszych godzinach po jego śmierci, kiedy odcięto mu dwa palce, zrobiono maskę, to wszystko odbywało się w nocy. Te pierwsze modły kolegów przy jego trumnie, to był jeszcze kult potajemny. Ale później, księża niemieccy wystąpili do władz obozowych o pozwolenie oddania mu czci w obozie, wystawienia zwłok na widok publiczny. I w związku z tym, kiedy więźniowie wracali z pracy na polach, przechodzili przez blok szpitalny i tam za niego i do niego się modlili. Dopilnowano też, żeby jego zwłoki szybko zostały spalone, aby nikt ich nie zbezcześcił. Wspomnienia pośmiertne nacechowane są tymi pierwszymi emocjami, które piszący je ludzie odczuwali tuż po jego śmierci. Oni po prostu liczyli, że on przeżyje. Moment umierania, który opisuje jeden z księży, to rzeczywiście dowód na to, że do ostatniej chwili chciał ludziom pomagać. Przywiązano go prześcieradłami do łóżka, bo ciągle chciał wstawać i biec do tych, którzy go potrzebowali, do tych bloków, gdzie na niego czekano. Jak przypominam sobie te lata 60. to naprawdę do Torunia przyjeżdżały setki księży. Odprawiali mszę świętą, w tym samym co on kościele, pod wezwaniem Najświętszej Maryi Panny, a potem część z nich przychodziła do dziadków, opowiedzieć, porozmawiać.

Czy pan i wasza rodzina czujecie się zobowiązani do niesienia prawdy i wiedzy o Frelichowskim?

– Czujemy zobowiązanie, ale przede wszystkim duchowe. Moja mama nieraz zauważała, że można by coś inaczej zorganizować, kogoś zaprosić, coś zmienić. Ale nigdy nie poszła o cokolwiek prosić, uważała, że rodzinie tego robić nie wolno. Wręcz odwrotnie, jego kult ma się rozprzestrzeniać naturalnie. My, jako jego rodzina, mamy ogromne archiwum Wicka, w tym pamiątki: jego czasopisma, homilie, gazetki harcerskie, pamiętnik. Uważamy, że do nas należy udostępniać to archiwum jak największej rzeszy zainteresowanych. W tym widzimy naszą rolę i dlatego do pełnej archiwizacji spuścizny po Frelichowskim tak się przyłożyliśmy, żeby jak najwięcej zeskanować oryginalnych dokumentów, bo może ktoś będzie chciał napisać pracę, albo zafascynuje się tą postacią.

Czy istnieją świadectwa mówiące o tym, że przeżywał w obozie również chwile zwątpienia?

– Ja takiego świadectwa nie znam. Na pewno nigdy nie słyszeliśmy jakiejkolwiek opowieści, w której byłoby coś o narzekaniu. Nawet po śmierci, księża mówili, że miał oblicze spokojne i uśmiechnięte, mimo że naprawdę był wyniszczony chorobą. Sądzę, że był człowiekiem, który przeszedł pełną formację duchową. Ledwo wkroczył na Fort VII, czy do Stutthofu, już wiedział, co robić. Rozpoznawał teren, wiedział, gdzie może się czuć pewny, gdzie musi się chronić, gdzie może pójść spowiadać. Nie lękał się, nie bał się śmierci. Na obrazku prymicyjnym wypisał sobie to, co określiło jego życie: „Przez krzyż cierpień i życia szarego z Chrystusem do chwały Zmartwychwstania”. I to samo w wierszu, który napisał [Dachau, 1943 r. jeden z wersów zacytowany na wstępie – red.]. W zasadzie przepowiedział swoją śmierć i chwałę tych wszystkich, którzy za Polskę zginęli. Wystarczy tylko przeczytać wspomnienia więźniów, one wszystko wyjaśniają.

I na pewno pamiętnik, który zaczął pisać, wkraczając w „wiek męski”, kontynuował go jako seminarzysta, a ostatniego wpisu dokonał w drugą rocznicę święceń kapłańskich.

– Z Wickiem jest tak. Nie wszyscy go znają, bo to jest oczywiste, sługa boży regionalny. Ale sporo różnych łask było przez niego wypraszanych, bo trafiały do nas świadectwa z różnych stron kraju. Bardzo dużo robili jego koledzy, którzy głosili o nim homilie. A później nasz znajomy, który poznał jego postać przez pamiętnik i od razu się nim zafascynował, napisał jego biografię. Później proces beatyfikacyjny stanął, bo biskup Czapliński zaczął niedomagać. Był w obozie poddawany eksperymentom, wszczepiano mu bakterie, robiono na nim doświadczenia, był bardzo schorowany. Kiedy powstała diecezja toruńska, poszliśmy z pamiętnikiem do biskupa Andrzeja Suskiego. Na następny dzień zadzwonił do mamy i powiedział, że chciałby aby Wicek stał się patronem seminarium. Czytał całą noc. Nie mógł się oderwać. Bo rzeczywiście, Wicek pokazuje, jak do tej świętości dojść. I dochodzi metodami harcerskimi, to można zauważyć. Czy zdobywanie stopni, czy sprawności, wszystko rozkłada się na czynniki pierwsze. Powoli, drobnymi krokami, ale systematycznie, do wszystkiego dochodził. I był pod tym względem uparty.

Dziennikarka akredytowana w Biurze Prasowym Stolicy Apostolskiej, Aleksandra Zapotoczny, w książce pod tytułem „Nasz Wicek” zebrała i opublikowała wypowiedzi i wywiady z ludźmi, którzy są z w jakiś sposób związani z Frelichowskim, również rodzinnie. Wspomina pan w tej książce babcię Martę, matkę Wicka, która często podchodziła do bieliźniarki, gdzie przechowywała pośmiertną maskę syna, w milczeniu kładła na nią rękę i w zadumie się modliła. Myślę że zdarzają się w waszym życiu sytuacje, gdy ludzie proszą was o wstawiennictwo w modlitwie, że jego obecność to szczególnie cenny dla was dar

JJ: – Jest na pewno patronem naszej rodziny. Kiedyś przechodziliśmy trudny w życiu moment i rozmawialiśmy o tym z zaprzyjaźnionym z nami ojcem redemptorystą, a on nam powiedział: módlcie się do niego. I rzeczywiście tak to jest, czasami po prostu sobie myślę: wujku, zadecyduj.

W Dachau oddał się w całości misji podtrzymywania ludzi przy życiu, potrafił w tych warunkach wskrzesić nadzieję i liczył się z faktem, że wchodząc między chorych i umierających ryzykuje śmierć własną. Mimo tego całkowitego oddania „obcym” pamiętał również o „swoich”, zatroszczył się również o to, by jego rodzice, rodzeństwo dostali po wojnie jakieś wsparcie, mogli liczyć na przyjaciół

ZJ: – Czuł, że za jakiś czas może umrzeć i powiedział księdzu Bernardowi Czaplińskiemu [z którym organizował obozowy Caritas – przyp. red.], że ma być przyjacielem, bratem dla sióstr i synem dla jego rodziców. I tak się stało. Późniejszy biskup Czapliński przez cały czas był przyjacielem rodziny, aż do swojej śmierci w 1980 roku.


Na www
Na www
Państwa obecność w Londynie związana była z uroczystością przekazania relikwii bł. Frelichowskiego kościołowi św. Andrzeja Boboli. Poznaliście tutejsze harcerstwo, jakie są wasze refleksje z tego spotkania?

ZJ: – Ten związek jest dla nas bardzo ważny. Bardzo chcieliśmy poznać harcerstwo, działające poza krajem, zobaczyć jak ono wygląda, pobyć wśród rdzennej Polonii. Jesteśmy zresztą pod ogromnym wrażeniem wszystkiego, co nas tutaj spotkało. Myśleliśmy, że będziemy czuli jakiś dystans, nie spodziewaliśmy się, że tak harcerstwo tutaj działa. Londyn jest piękny, ale najcenniejsze były spotkania z ludźmi. Historia, która podchodzi już nawet pod tradycję, jest tutaj bardzo pielęgnowana, jest to żywa pamięć, żywa historia. Patriotyzm, piękno języka polskiego, to są takie sprawy, do których ludzie tutaj przywiązują ogromną wagę.

W swoim wspomnieniu o bł. Frelichowskim, które znajduje się w zbiorze „Nasz Wicek”, przytoczył Pan sytuację nagabywania przez Urząd Bezpieczeństwa. Odmawiał Pan jakiejkolwiek współpracy, powołując się na wujka?

ZJ: – To mi podpowiedział ksiądz Kacki, superior Jezuitów, jego obozowy kolega. Mawiał, że modli się do Wicka i on go wysłuchuje. Poradził mi, żebym w takich sytuacjach odpowiadał, że wujek byłby niezadowolony. Poszedłem tam i nie wiedziałem, jak im to powiedzieć. Ale się przełamałem i rzeczywiście, działało. Wujek? Jaki wujek? Przecież on nie żyje, odpowiadali. Ten absurdalny dla tych ludzi powód odmowy, był jednak na tyle zaskakujący, że dawali mi spokój.

A jakie były tego reperkusje?

ZJ: – Nie skierowano mnie do tej szkoły, do której chciałem pójść. Więc nie poszedłem. Musiałem iść do pracy. Dlatego zastanawia mnie argument, że nie można było tej współpracy odmówić. Jestem jednak innego zdania. Miałem zostać zastępcą komendanta hufca w Toruniu, ale postawiono mi warunek, że wstąpię do partii. Powiedziałem, że nie zasługuję na to, żeby być członkiem partii. Ale po to jest właśnie okres kandydacki, odpowiadano. Ale powtarzałem, że nawet na kandydacki okres nie zasługuję. I tyle, do partii nie wstąpiłem, zastępcą nie zostałem. Ale nie musiałem nim być. Dlatego myślę, że można było odmawiać.

Jak wyglądało to polskie harcerstwo w latach osiemdziesiątych? W pewnym momencie się Pan z niego wycofał, dlaczego?

ZJ: – Byłem szczepowym w okresie stanu wojennego. Kazano mi podczas wyborów wystawiać warty harcerskie, ale nie robiłem tego. Po prostu nie przyszedłem. W 1986 roku odbyła się taka duża harcerska impreza pod hasłem „Akcja pod Arsenałem”. Kiedy z niej wróciłem, wezwano mnie na radę pedagogiczną i zarzucono mi, że poszedłem z dziećmi w Warszawie do kościoła, do Św. Stanisława Kostki i na grobie księdza Popiełuszki część z nich składała przyrzeczenie, później składali je również na grobach Alka i Zośki. Kazano mi więc pisać z każdej zbiórki sprawozdania, przygotowywać konspekty, a każdy ruch i decyzję uzgadniać… no to podziękowałem. Zrezygnowałem z harcerstwa, a że wtedy miałem już własną firmę, nie musiałem się martwić również o to, czy mnie ze szkoły wyrzucą, czy też jednak nie…
Jak więc w tym harcerstwie się działo? Były różne okresy. Były takie obozy, gdzie pilnowano, aby w niedzielę tak młodzież przed południem zająć, żeby tylko przypadkiem drużynowemu nie przyszło do głowy, że wypuści dzieci na zwiad, dowie się, gdzie jest msza święta i kto będzie chciał do kościoła iść, ten pójdzie. Bo tak się przecież robiło. I jak drużynowy chodził, to reszta młodzieży też chodziła. Ale nie było na przykład mowy o tym, aby zmienić harcerskie przyrzeczenie. Dopiero w latach osiemdziesiątych, dopuszczono dwie wersje przyrzeczenia i można było wybrać, już nie było takiego strachu. W tym czasie kościoły były pełne, władze komunistyczne wiele już zrobić nie mogły. Musiały nadejść zmiany.

Toruń jest tym miejscem najbardziej charakterystycznym dla kultu bł. Frelichowskiego?

ZJ: – Tak, tam była jego pierwsza praca jako wikarego, w kościele pw. Najświętszej Maryi Panny. Tam dał się poznać jako aktywny harcerz, opiekun chorych, dzieci i młodzieży. Był kapelanem Chorągwi Pomorskiej, wydawał czasopismo harcerskie.

Oddał życie, pomagając beznadziejnie chorym na tyfus, w odgrodzonych kolczastym drutem blokach, był z wykluczonymi wśród wykluczonych. Zastanawiam się, czy to właśnie ten moment jest najważniejszym przesłaniem jego posługi i życia. Całość jego postawy skupiona była na oddaniu się społeczności, pobudzaniu jej do nadziei. Tak naprawdę, ratował ludziom życie na co dzień

ZJ: – Nie musiał udawać radości, po prostu ją w sobie miał. Był sobą. Księży w obozie fascynowała ta jego pokora w stosunku do różnych ludzi, wierzących i niewierzących, ateistów, grzeszników, wszystkich, których spotykał. Potrafił z nimi rozmawiać. Mówi się często, że Maksymilian Kolbe dlatego został ogłoszony świętym, ponieważ oddał życie za innych, z tego powodu zasługuje na świętość. W przypadku Wicka też można pomyśleć w ten sposób, ale jego pierwszy proces beatyfikacyjny nie był prowadzony za męczeństwo, tylko za heroiczność cnót.

W 1999 roku, dekretem Biskupa Toruńskiego została wydzielona parafia p.w. Błogosławionego Księdza Stefana Wincentego Frelichowskiego. W Toruniu trwa budowa kościoła, który stanie się centrum tej parafii. Z pewnością świadectwo Wicka będzie się upowszechniać. Ale skoro był „cichym świętym”, to pewnie nie życzyłby sobie promowania jego postaci. A jednak wieść o nim się niesie, dociera do kolejnych społeczności. Jego życiowa postawa zaczyna fascynować coraz więcej ludzi

JJ: – To prawda, nagle dowiadujemy się, że gdzieś we Włoszech, w Niemczech, nawet w Afryce ludzie budują pod jego wezwaniem kaplice. My jesteśmy zawsze bardzo szczęśliwi, kiedy ktoś mówi, że wujek mu pomógł, albo że go fascynuje. I takich osób spotykamy sporo

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

komentarze (0)

_