27 lutego 2013, 09:32 | Autor: Magdalena Czubińska
Gdy przychodzi czas żniw
Anna Wakulik, autorka sztuki „A Time to Reap” wystawianej na deskach teatru Royal Court w Londynie
Anna Wakulik, autorka sztuki „A Time to Reap” wystawianej na deskach teatru Royal Court w Londynie
Jak wyglądała podróż z rodzinnej miejscowości w Polsce do londyńskiego teatru Royal Court Theatre?

– Sześć lat temu przyjechałam pociągiem z Gdańska do Warszawy studiować antropologię kultury. Chciałam czegoś więcej, dlatego pojechałam pociągiem na rok do Berlina, popracować. Wróciłam do Warszawy, gdzie zaczęłam studiować w Laboratorium Dramatu. Szukałam możliwości edukacji za granicą, bo polski debiutant nie wie, co ze sobą począć – mimo że moje teksty były nagradzane w różnych konkursach dramatopisarskich, drukowane w „Dialogu” – nikt nie palił się do pracy na scenie. Złożyłam więc aplikację na International Residency w TRC, na którą się dostałam. Potem teatr zapraszał mnie na warsztaty nad sztuką. We wrześniu dostałam radosny telefon, że będzie premiera. Więc teraz siedzę w środku mojego londyńskiego marzenia.

Kariera w Polsce różni się od tej w Londynie?

– Na pewno są różnice w sposobie pracy. W Anglii to pisarz jest centralną postacią w procesie tworzenia spektaklu, ma wielkie wsparcie, mnóstwo osób, z którymi może się skonsultować, posłuchać, jak tekst brzmi na scenie. Mam też wrażenie, że Anglicy po prostu chodzą do teatru, bo chcą się czegoś dowiedzieć, że teatr i dramat są o czymś ważnym, są o ich życiu, są czymś pomiędzy poezją, a reportażem. Nie ma supremacji postaci reżysera, a bycie artystą nie oznacza tego, że mówi się niezrozumiałym językiem i nosi szalik, by podkreślić swój wewnętrzny niepokój. Poza tym, rodzimi autorzy są tu wystawiani, drukowani – czego nie można powiedzieć o polskich autorach w Polsce. Nie jest tak, że reżyser przez to, że pojęcie „reżyser” jest nasączone prestiżem, zarabia siedem razy tyle, co autor, który powinien cieszyć się, że ktoś w ogóle zainteresował się jego tekstem – bo przecież są już napisane lepsze, zawsze można wystawić Szekspira. A co do kariery – nie wiem, bo nie zrobiłam jej ani w Polsce, ani za granicą, więc trudno mi porównywać dwa braki.

Dlaczego w ogóle zdecydowała się pani zostać dramatopisarką?

– Zazdrościłam Kushnerowi i Marberowi, że tak świetnie piszą – też chciałam tak umieć. Od 17. roku życia pracowałam też w teatrze i wiedziałam, że nie ma lepszej pracy. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym na przykład pracować w biurze i coś sprzedawać. Ze strachu, że tak prawdopodobnie się stanie, jeżeli się nie ruszę i czegoś nie zrobię – zaczęłam pisać.

A pisanie to wyłącznie praca?

– Jest coś niesamowitego w tym, że projektuje się życie innych osób, że przez chwilę jest się mężczyzną, potem kobietą, że raz ma się dwadzieścia lat, a raz pięćdziesiąt. Pisząc, jest się trochę Bogiem. Poza tym, jest coś niesamowitego w tym, kiedy pracuje się ze swoim tekstem na scenie i on ożywa w ustach i ciałach aktorów. Chciałabym kiedyś napisać prozę, ale jest coś w dramacie, czego proza jest pozbawiona – relacja. To, że postaci istnieją i funkcjonują zawsze wobec kogoś, że jest między nimi kontakt. Czasem myślę, że ponieważ w życiu zaczynamy mieć kontakt tylko z laptopami, będzie powstawało coraz więcej dramatów. Może zresztą piszę je sobie, żeby zbalansować niedobory rozmów we własnym życiu?

Przyklejono do pani łatkę: „nowy głos młodego pokolenia”, który wzburza opinię publiczną, prowokuje do dyskusji…

– To chyba takie hasła reklamowe, które muszą być chwytliwe, „sexy”. Moje życie jest bardzo nudne, nie chodzę na barykady, coś tam sobie czytam, zastanawiam się. A jeśli opinia publiczna czuje się pobudzona do dyskusji, to dobrze. Nie ma nic lepszego niż uważna, sycąca rozmowa z innym człowiekiem.

Czyli kontrowersje, o ile w ogóle, wywoływane są „przypadkiem”…

– Dla mnie „temat”, który też jest wykorzystywany jako hasło reklamowe (Kościół i aborcja) jest zupełnie obok tego, co mnie interesuje. A interesowały mnie trzy różne światy, które reprezentują moi bohaterowie, i to, jak te światy się mijają – jak Maria, Jan i Piotr nie mogą stworzyć satysfakcjonujących relacji międzyludzkich i porozumieć się ze sobą. I tym się właśnie do tej pory zajmowałam i zajmować będę – małymi ludzkimi samotnościami. Oczywiście, interesował mnie kontekst polityczny czy socjologiczny, wszystko to, co sprawia, że w Polsce jest tak, a nie inaczej. To chyba wynika z moich zainteresowań w ogóle – lubię o tym czytać, interesuje mnie socjologia i psychologia.

Już sam tytuł „A Time to Reap” sugeruje, że w sztuce nie ma miejsca na owijanie w bawełnę czy ukrywanie niepochwalanych przez społeczeństwo opinii. Czy tak właśnie jest?

– Polski tytuł, „Zażynki”, wziął się z tego, że jest to ładne słowo, bardzo je lubię – jest w nim śmierć, zarzynanie, a brzmieniowo jest słodkie, zdrobniałe. Zażynki to słowiański obyczaj związany z początkiem żniw, kiedy trzeba ściąć, skosić to, co narosło – Jan, Marysia i Jan też muszą to zrobić, w sensie psychologicznym i metaforycznym. Bohaterowie mojego tekstu tak siebie kochają, że aż chcą się wzajemnie pozabijać – a wszystkie myśli dotyczące tego, jak wiele jest pomiędzy nimi rzeczy dobrych i niedobrych, przychodzą do nich 15 sierpnia, w święto Matki Boskiej Zielnej, dla mnie, jako antropologa bez dyplomu, święta wyjątkowo interesującego, bo spotyka się w nim totalne pogaństwo, kult płodności, z kultem Matki Boskiej. Tego dnia skończą się pewne relacje, umrą marzenia, ale zrobi się też miejsce przyszłości, to będzie oczyszczający dzień. Ale, wracając do pytania – rzeczywiście, miałam ochotę nazwać przez moment sztukę „Tabu”, tylko wydało mi się to za ewidentne.

Na czym polega dramat głównej bohaterki sztuki?

– Na tym, że jest pomiędzy światami i pomiędzy mężczyznami, którzy są w te światy wplątani. Nie wie, co wybrać – bezpieczeństwo, szaleństwo? Zależność, niezależność? Spokojne życie na prowincji, marzenie o metropolii? Dziecko, brak dziecka? Wiarę, której nie po drodze z rzeczywistością, brak wiary, który będzie destrukcją jej wewnętrznego świata? Marysia nie ma jednego problemu, jest jakimś zbiorem wahań, zmian, wątpliwości. Budowa tej postaci jest dziwna, chwiejna, czasem sinusoida idzie w górę, czasem w dół. Ale dzięki temu Marysia wydaje mi się prawdziwa.

Wydaje się prawdziwa również dlatego, że przemawia w pani imieniu?

– Niespecjalnie. Zbudowanie postaci Marysi dużo mnie kosztowało, musiałam zapuścić się w rejony, w których na co dzień nie funkcjonuję. Samo wyobrażenie sobie, że – jako postać – jestem z małego miasteczka, że jestem bardzo związana z Kościołem, że jestem w ciąży, że robię coś nielegalnego, że mam w sobie wielki ideologiczny konflikt, że robię coś, co zaprzecza przekonaniom, które zostały mi wpojone, było trudne. I poprzedzone dużym poszukiwaniem – czytałam o historii prawa aborcyjnego, o pozycji Kościoła katolickiego w Polsce, o tym, w jakim momencie historii jesteśmy, jako społeczeństwo. Marysia jest dla mnie postacią z krwi i kości i pewnym konstruktem, nosicielką pewnych kulturowych wartości, które wchodzą w konflikt z wartościami dwójki pozostałych bohaterów. Co ciekawe, o wiele łatwiej było mi napisać postać Jana, a z Piotrem poszło mi już zupełnie gładko. Marysia jest o wiele bardziej skomplikowana, osadzona w trudniejszym języku, momentami mistyczna, momentami bardzo prosta, również w swoich pragnieniach.

W sztuce porusza pani bardzo aktualną kwestię – doktrynalny spór między zwolennikami aborcji a Kościołem. Jaką reakcję wywołała sztuka w Polsce?

– Dotychczas słyszałam same dobre opinie, a ponieważ – tu pochwalę sama siebie – sztuka nie jest agitką, nie broni ani lewej, ani prawej strony sceny politycznej, nie wywołała też żadnego oburzenia. Takie sytuacje, jak opisana w sztuce, się zdarzają. Tacy ludzie istnieją, z takimi problemami się zmagają. Samo pokazanie kobiety, która przerywa ciążę, na scenie, jest wkroczeniem w przestrzeń tabu. Ale każdy o nim wie, każdy, kto jest w jakiejś relacji międzyludzkiej, kto ma życie seksualne, kto wychował się w Polsce, wie, o czym ta sztuka jest.

Jednak poruszanie tych tematów może być dosyć ryzykowne. Nie boi się pani tego ryzyka?

– Nie. Nie wiem też, czy jest ryzykowne. Nikogo nie atakuję, starałam się, pisząc, zrozumieć wiele rzeczy. I powiedzieć na głos to, co ludzie mówią – być może tylko szeptem, ale mówią. Poza tym umówmy się, sztuka wystawiana na małej scenie w teatrze w Poznaniu nie dotrze do milionów, przyjdą na nią wyłącznie ci, którzy chcą się spotkać z tym tematem.

Oznacza to, że polskie społeczeństwo jest gotowe na głośne mówienie o takich sprawach?

– Powinno być. Niech wreszcie dorośnie.

Jakiej reakcji spodziewa się pani w Londynie?

– Nie spodziewam się jakichś ewidentnych reakcji. Moja sztuka to opowieść o miłości niewypowiedzianej, zakazanej. Myślę, że ta warstwa dotrze do każdego, czy jest Anglikiem, Norwegiem czy Eskimosem. Ciężko mi powiedzieć, na ile cały kontekst kulturowy jest w ogóle przekładalny na angielski, na ile rzeczy, które dla Polaka są jasne – kult Maryi, aspiracje do uczestniczenia w zachodnim życiu, nasączenie życia jednostkowego historią – będą tu czytelne. Zobaczymy, jestem tym podniecona, teraz się okaże, czy jest to uniwersalna opowieść.

Ostatni spektakl odegrany zostanie 23 marca. Co dalej?

– Mam dwa duże hasła, nad którymi obecnie pracuję, ale jest jakaś magiczna moc wypowiedzianego – mianowicie taka, że jak się za dużo o tym gada, to to się nie udaje. Więc spuszczam na razie zasłonę milczenia na moje kolejne poczynania.

Czy Londyn to docelowe miejsce w karierze, czy może chciałaby pani dotrzeć dalej?

– Co ciekawe i chyba dość kuriozalne – właściwie mam nadzieję, że Londyn pomoże mi dotrzeć do Polski. Nie wybrałam sobie Londynu, bo jest współczesną europejską metropolią, w której chciałam robić wielką karierę – to po prostu tu, a nie gdzie indziej, jest The Royal Court Theatre, który prowadzi rezydencję dla dramatopisarzy. W Polsce nie ma ani jednego tego typu programu, nie ma miejsca, gdzie autor jest otoczony opieką i wsparciem. TRC to jest jakaś pieczątka określająca jakość, konstytuująca wartość tego, co się napisało – i oczywiście, chciałabym, żeby Londyn był początkiem, a nie końcem mojego pisania. Bo wiem, że chcę pisać, świetnie się też czuję w podróży – czy to na Mazury, czy do Jerozolimy. I tych dwóch rzeczy – podróży połączonych z pisaniem – bardzo sobie życzę.

 

Magdalena Czubińska

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

komentarze (0)

_