08 stycznia 2018, 11:02 | Autor: Piotr Gulbicki
Podążając za marzeniami
Zawodowe wyzwania mnie napędzają. Każda wygrana sprawa to wielki kop energii, ale najbardziej pamięta się te, o które trzeba mocno walczyć – mówi Aleksandra Dąbek, starszy prawnik w firmie prawniczej Bolt Burdon Kemp, w rozmowie z Piotrem Gulbickim.

 W Londynie mieszka pani od wielu lat. Warto było wyemigrować z kraju?

– Rzadko zastanawiam się jakie byłoby moje życie w Polsce, gdyby los pokierował nim inaczej. Decyzja żeby opuścić na stałe ojczyznę była skokiem na głęboką wodę, ale tak też ponoć uczyłam się pływać w wieku… dwóch lat. Anglia zahartowała mnie, uformowała w byciu niezależną, zaradną i pełną optymizmu. To tu odkryłam, że szacunek i tolerancja wobec innych ludzi – na tle rasy czy wyznania – jest dla mnie bardzo ważna. Ale, jak ze wszystkim, nie ma róży bez kolców. Wielkim minusem jest fakt, że poza jedną siostrą większość mojej rodziny mieszka w Polsce. Bycie daleko od bliskich było szczególnie ciężkie, kiedy odeszli moi rodzice. Wychowywanie dzieci w Anglii, a mam dwóch synów, bez obecności i wsparcia ze strony rodziny to spore wyzwanie.

A tych nie brakowało.

– Całe życie podążam za swoimi marzeniami. Pochodzę ze Skórcza, małego uroczego miasteczka w środku Borów Tucholskich. W szkole podstawowej zapałałam pasją do języka angielskiego i nie odpuściłam rodzicom dopóki nie posłali mnie na korepetycje. Potem było liceum z rozszerzonym angielskim i czas wyboru studiów. Złożyłam papiery na prawo i filologię angielską na Uniwersytecie Gdańskim, ale tuż przed egzaminami zachorowałam na zapalenie płuc. Ostatecznie na prawo zdałam, ale padłam, dosłownie, podczas egzaminu na anglistykę. Cóż, los zdecydował za mnie. Po pięciu latach obroniłam pracę magisterską w zakresie prawa międzynarodowego karnego, a ponieważ wszystkie materiały były po angielsku, terminologię prawniczą w tym języku miałam w małym paluszku.

Wtedy zrodził się pomysł wyjazdu z Polski?

– Pierwszy raz odwiedziłam Londyn znacznie wcześniej, jako nastolatka, na zaproszenie wujka i cioci, którzy do Anglii przybyli razem z wojskiem generała Władysława Andersa. To była miłość od pierwszego wejrzenia – przez trzy tygodnie chodziłam do angielskiej szkoły i zwiedzałam miasto. Czułam się nim zauroczona. Wszystko mnie fascynowało: brytyjski akcent, bezinteresowna pomoc przechodniów, wielokulturowość, architektura, parki… Jak w każdym związku po pewnym czasie trudno nie dostrzec ciemniejszych stron, takich jak chroniczny brak słońca, wysokie ceny nieruchomości, zamachy terrorystyczne, loteria kodu pocztowego odnośnie usług medycznych i socjalnych, niedofinansowanie szkolnictwa itp. Jednak z natury jestem optymistką, dlatego nie skupiam się na tym co negatywne. Wierzę, że świat można zmienić zaczynając od siebie i właśnie tak postępuję. Londyn nadal postrzegam jako metropolię możliwości; to tu udało mi się połączyć moje dwie największe pasje – język angielski i prawo.

Bezboleśnie?

– Różnie bywało. W 2002 roku będąc na kolejnych pracujących wakacjach, a dorabiałam jako niania, poznałam mojego późniejszego męża. Jak przystało, w polskim kościele. Przez następne dwa lata żyłam na walizkach kursując między Londynem i Gdańskiem, gdzie robiłam aplikację sądowniczą. Ciężko mi było zrezygnować z kariery prawniczej, więc postanowiłam spróbować szczęścia w tym zawodzie nad Tamizą. Nie było łatwo, dodatkowe cztery lata studiów wieczorowych na University of Westminster, a potem na College of Law wymagały wielu wyrzeczeń Nie brakowało trudnych chwil, ale z uporem dążyłam do celu. Uczyłam się, zaliczałam kolejne egzaminy, a jednocześnie pracowałam jako kierownik biura w firmie usług internetowych mojego męża.

W 2007 roku, po sześciomiesięcznym wolontariacie, uzyskałam posadę w firmie Bolt Burdon Kemp, jako paralegal, czyli pomoc prawna. Na dzień dobry usłyszałam, że nie mam co liczyć na aplikację adwokacką, bo ich nie oferują, za to pięć lat później zostałam pierwszą osobą, której takową zaproponowano. To było wielkie wyróżnienie i zaszczyt. Teraz jestem na stanowisku starszego prawnika, specjalizując się w odszkodowaniach dla ludzi, którzy doznali uszkodzenia rdzenia kręgowego na skutek wypadku bądź błędu w sztuce lekarskiej.

I ma pani sukcesy.

– Zawodowe wyzwania mnie napędzają. Każda wygrana sprawa to wielki kop energii, a najbardziej pamięta się te, o które trzeba mocno walczyć. Niedawno, po pięciu latach zmagań, dwa miesiące przed rozprawą sądową strona pozwana przyznała się do błędu w sztuce lekarskiej w jednej z najbardziej skomplikowanych spraw z jaką miałam do czynienia. Do dziś jak o tym pomyślę czuję dreszczyk emocji. Takie chwile nadają sens wyrzeczeniom – nieprzespanym nocom i pracy po godzinach. Porażki też są ważne, dzięki nim uczę się jak być lepszą w tym co robię. Jedno z takich niepowodzeń dotyczyło sprawy, w której zawiódł nas biegły sądowy, wydając błędną opinię od której zależał ostateczny rezultat postępowania. Teraz przykładam olbrzymią wagę do właściwego obsadzenia tej pozycji.

Jest czas na hobby?

– Musi być! Uwielbiam majsterkować, wśród bliskich żartujemy, że to ja jestem mężczyzną w rodzinie, bo nie gotuję i nie odbieram telefonu, za to wszystko w domu naprawię. Kiedy mojej świętej pamięci mama martwiła się jak sobie w życiu poradzę, gdyż z kuchnią u mnie na bakier, odpowiadałam, że znajdę męża, który będzie gotował. I nie pomyliłam się. Tomek jest informatykiem, prowadzi własną firmę, ale świetnie sobie radzi na kulinarnym polu przygotowując prawdziwe rarytasy.

Natomiast moją pierwszą pracą remontową było łatanie dziur w dachu domu, z czym bezproblemowo się uporałam. Z kolei podczas ciąży cierpiałam na bezsenność. W tamtym okresie majsterkowanie stanowiło ulubiony sposób spędzania nocy – do tego stopnia, że któregoś razu wymalowałam całe mieszkanie, w czasie gdy mąż słodko spał. Nie muszę dodawać, jakie było jego zdziwienie kiedy rano wstał.

Duchy…

– Dokładnie tak, przy mojej fantazji niczego nie można być pewnym (śmiech). Lubię aktywność, wyzwania, ciekawe miejsca. Niedawno związałam się z organizacją charytatywną Horatio’s Garden, która buduje ogrody w centrach rehabilitacji dla ludzi z uszkodzeniami rdzenia kręgowego. Jeden z nich, w szpitalu w Salisbury, jest prawdziwą oazą i miejscem kontemplacji dla chorych oraz ich bliskich. Pacjenci mogą zjechać do ogrodu w szpitalnych łóżkach, gdyż jest on w pełni przystosowany do ich potrzeb. Jest okazja zawiesić oko nie tylko na pięknej i wonnej roślinności, ale również na dziełach sztuki gustownie powplatanych w tę kojącą scenerię. Nie brakuje też dobrej kawy, ciasta, pomocnej dłoni czy cierpliwego ucha. Takich miejsc powinno być więcej.

Anglia to pani ziemia obiecana?

– Tak sądzę, nie planuję wracać na stałe nad Wisłę. Pomijając karierę zawodową (moja znajomość polskiego prawa zatrzymała się na 2003 roku), trudno byłoby mi odnaleźć się w tamtejszej rzeczywistości po tylu latach mieszkania w Londynie. Chociaż sporo zmieniło się na plus, obsługa klienta i administracyjna biurokracja nadal pozostawiają sporo do życzenia. Pierwszy z brzegu przykład. Niedawno będąc w Polsce otrzymałam w kasie bilet kolejowy do Lublina, zamiast Modlina. Pani konduktor w pociągu była wprawdzie bardzo miła i sprzedała mi właściwy, ale kroki podjęte w celu refundowania oryginalnego biletu przekroczyły moją cierpliwość.

Jakie będą skutki Brexitu?

– Ogłoszenie wyników referendum w sprawie wyjścia z Unii do dziś wspominam jako jeden z najciemniejszych dni ostatnich lat. Martwi mnie obecna niepewność polityczna, ekonomiczna i społeczna, jaką Brexit ze sobą przyniósł. Dla Wielkiej Brytanii, ale także całej Europy, to nowy rozdział historii i można długo spekulować jaki będzie tego końcowy efekt. Ostatnio czytałam komentarz, że skoro nawet krótka wyprawa szkolna do parku wymaga szczegółowej analizy ryzyka, to dlaczego nikt nie pomyślał, żeby przeprowadzić podobną kalkulację zanim zapadła decyzja w sprawie Brexitu? Cóż, kości zostały rzucone, sytuacja jest, jaka jest, i wszyscy, z rządem na czele, powinni zakasać rękawy, żeby ten proces zakończył się w możliwie najlepszy sposób…

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Piotr Gulbicki

komentarze (0)

_