11 września 2021, 13:36
W szkocką kratę: Test na cierpliwość
Nigdy nie jeżdżę bez ważnego biletu. I to nie dlatego, że w Szkocji nie można wsiąść do autobusu bez zakupu biletu, bo większość edynburskich piętrusów ma tylko jedne drzwi, a kierowca z uśmiechem obserwuje, jak kolejni pasażerowie zbliżają swoje karty do czytnika. Jednak ja nie jeżdżę bez ważnego biletu, bo mój osobisty koszt stresu przejażdżki na gapę przewyższa znacznie koszt opłaty za przejazd. A ja bardzo sobie cenię swoje zdrowie.

Mało tego. Zdarza się, że mimo że mam bilet, na widok kontrolera ciśnienie mi skacze w obawie, że coś z moim biletem może być nie tak. A co jeśli wydawało mi się, że kupiłam bilet, a wcale go nie kupiłam? A co jeśli go zgubiłam? A jeśli zjadł go pies (chociaż przecież nie mam psa)? Raz zdarzyło mi się, że rzeczywiście wśród wielu papierzysk, jakie zwykle mam przy sobie, mój bilet się gdzieś zapodział i przy kontroli zaczęło się nerwowe przeszukiwanie. W nerwach nie potrafiłam go znaleźć. W Polsce pewnie w takiej sytuacji dostałabym już mandat i zostałabym potępiona na oczach wszystkich podróżnych. W Szkocji zaś konduktor pociągu tylko się uśmiechnął i powiedział: „That’s alright, love.” Od tamtej pory staram się mieć zawsze bilet zapisany przynajmniej w dwóch miejscach: w wersji elektronicznej i papierowej.

Z tego samego powodu przy okazji wszelkich pandemicznych podróży po dziesięć razy sprawdzam wszystkie wymagania, regulacje i obostrzenia, a i tak przed podróżą budzę się w nocy zlana potem myśląc, że o czymś zapomniałam. 

Gdy wracałam ostatnio z konferencji we Lwowie, nie było inaczej. Najprostszym etapem było zrobienie testu przed wylotem. 20 minut oczekiwania w napięciu i mogłam odetchnąć z ulgą: koronawirusa nie wykryto. 

Kolejny krok to wypełnienie Passenger Locator Form. Aby to zrobić należy wykupić wcześniej test lub testy PCR po przylocie. Jako osoba w pełni zaszczepiona podróżująca z krajów z listy bursztynowej, obowiązuje mnie tylko test w dniu drugim pobytu. W Szkocji jedyną firmą rekomendowaną przez rząd jest CTM. Uważam, że to nie jest w porządku, ponieważ firma mająca monopol na dany produkt może sobie windować ceny (i rzeczywiście koszt ich testów jest najwyższy w całej Wielkiej Brytanii). 

Wchodzę na ich stronę internetową i chcę zabookować pojedynczy test. Jednak okazuje się, że firma nie daje takiej możliwości. Po wybraniu kraju, z jakiego leciałam (Polska, bo leciałam z przesiadką), system pozwala zakupić wyłącznie dwa testy za 136 funtów. Nie ma nigdzie opcji, aby dodać informację, że jestem zaszczepiona i potrzebuję tylko jeden test za 68 funtów.

I co tu robić? W myślach dokonuję kalkulacji – czy moje zdrowie jest na tyle cenne, aby zapłacić za testy dwa razy więcej niż powinnam? Sprawdzam w internecie, czy były osoby w podobnej sytuacji. Okazuje się, że normalną praktyką wśród podróżujących do Szkocji jest kupowanie testów w Anglii, gdzie ceny są bardzo konkurencyjne, chociaż jest to nagięcie szkockich przepisów.

Czytam też o śledztwie BBC na temat firm, które oferują testy PCR po przylocie w niewiarygodnie niskich cenach (nawet za 29 funtów!), po czym testy te nigdy nie trafiają do odbiorcy. Niektórzy czekają po dwa tygodnie na test, inni miesiącami starają się o zwrot pieniędzy.

W końcu decyduję się na test w laboratorium, które ma dobre opinie i ceny nie są wygórowane. Wypełniam formularz, numer referencyjny zamówienia na test zostaje zaakceptowany i bez przeszkód przylatuje do Edynburga.

Na mój test czekam i jeden dzień, i drugi. Status przesyłki na stronie kuriera widnieje jako: zamówienie oczekuje na potwierdzenie nadania. Czyli mój test nie został jeszcze nawet wysłany! Dzwonię do laboratorium, jestem 78. w kolejce. Po dwóch godzinach rezygnuję. Piszę maila, który pozostaje bez odpowiedzi. Piszę parę gorzkich komentarzy w mediach społecznościowych. W końcu sukces! Ktoś się do mnie odzywa. Obiecują przeprowadzić śledztwo. Jednak dni mijają, a testów jak nie ma tak nie ma.

W piątym dniu po podróży znajduję w mojej okolicy ośrodek testowania typu „drop-in”. Idę tam i wykonuję test, ale mam problem z jego zarejestrowaniem. Dzwonię więc na infolinię. Po podaniu wszystkich moich danych łącznie z tym, co robiłam we Lwowie i jaki mam kolor skóry, w końcu pada pytanie o szczepionkę. Zgodnie z prawdą odpowiadam, że otrzymałam jedną dawkę preparatu Johnson&Johnson. Po drugiej stronie pojawia się konsternacja.

– Czyli nie jesteś w pełni zaszczepiona – raczej stwierdza, niż pyta uprzejmy głos.

– Jestem, ponieważ ta szczepionka nie wymaga drugiej dawki – odpowiadam.

Głos wyjaśnia, że w jego rubrykach nie ma takiej możliwości. Muszą być dwie dawki, inaczej szczepienie nieważne. Tłumaczę zatem, że na mocy rozporządzenia rządowego szczepionki przyjęte w Unii Europejskiej są uznawane. Głos nie dowierza i pyta:

– A ta szczepionka jest w ogóle dopuszczona do użytku w Wielkiej Brytanii?

Odpowiadam, że tak, i to nie od wczoraj, ale od maja. Głos oznajmia, że musi to sprawdzić. Znika na kilka minut, po czym oznajmia, że mam rację i przeprasza, że musiałam czekać.

Ja mam to szczęście, że jestem dziennikarką i na bieżąco śledzę doniesienia na temat szczepionek, a ponadto współpracuję ze szkockim rządem w ramach szczepionkowej kampanii informacyjnej. Ale wyobrażam sobie, że ktoś inny ze stresu mógłby do tej pory dostać wrzodów żołądka. 

Ta cała sytuacja napawa mnie też obawami, w jaki sposób ja i inni Polacy, którzy przyjęli szczepionkę w Polsce, będziemy traktowani po wprowadzeniu w Szkocji tzw. „domestic vaccine certification”. Czy tak samo będziemy musieli się tłumaczyć za każdym razem, gdy będziemy chcieli wejść do teatru lub na koncert? Wysłałam zapytanie do rządu w tej sprawie. O odpowiedzi niezwłocznie poinformuję.

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_