01 stycznia 2021, 09:00
2021: Rok Nadziei
Kończymy wyjątkowy rok. Rok, w którym i ja i czytelnicy Tygodnia poczuli ten niespodziewany niepokój o jutro i ten brak gruntu pod nogami, które nasi przodkowie ostatni raz czuli w czasie wojny światowej. Przedtem mieliśmy życie wymierzone w czasie i przestrzeni nam znajomej. Mieliśmy sposobność spotkania się z rodziną czy przyjaciółmi, kiedy sobie tego życzyliśmy. Większość z nas miała stałe zatrudnienie albo dobrze już wydeptaną ścieżkę kariery aż do wieku emerytalnego. Wiedzieliśmy, że nasze dzieci i wnuki były w szkole, znajomi w pracy albo na wakacjach, kibice na stadionie, wierni w kościele, a z zamaskowaną twarzą chodziły tylko muzułmanki.

Mieliśmy nasze życiowe upadki i wzloty, lepsze dni i gorsze w pracy, że zdrowiem było także lepiej lub gorzej, ale kierunek życia był jasno wyznaczony. Widzieliśmy stały rozwój gospodarki, niezależnie od podrygów giełdowych z zeszłej dekady. Można było snuć plany na przyszłość, licząc na to, że po studiach będzie praca, że ceny domów ostatecznie zawsze rosną, że nadmiar jedzenia leczymy dietą czy sportem, że z rodzinami spotykamy się na święta i że w odpowiednim sezonie wyjeżdżamy albo na słońce, albo na śnieg. Najwyżej od czasu do czasu nasz spokój podważał jakiś wybryk amerykańskiego prezydenta, czy wygłup brytyjskiego premiera, czy wypowiedź polskiego ministra, ale nawet i z tym mogliśmy dojść ewentualnie do porządku dziennego.

Ten rok ostatni temu zaprzeczył. To skryte najście koronawirusa, któremu mogliśmy się przyglądać z dala jeszcze w styczniu jako curiosum na terenie Chin, gdy całe wielomilionowe miasto zamknięto na klucz, rozpętało się w lutym i w marcu na kontynencie europejskim i na Wyspach Brytyjskich. I ogarnął nas wszystkich wielki lęk, bo już w marcu wiedzieliśmy, że już nie możemy go uniknąć. Jeszcze optymiści mówili, że to tylko taka nowa wersja grypy i że zamykanie wszelkich usług i produkcji to przesada, ale nawet rząd brytyjski musiał dostosować się do praktyki swoich sąsiadów i zarządzić narodowy lockdown.

Ten uniwersalny lęk upokorzył nas i całą naszą komfortową cywilizację. Okazało się, że na wszystko byliśmy przygotowani, ale nie na pandemię. Normalne codzienne czynności trzeba było odwołać, a siebie z rodziną zamkną na klucz w domu. I czekać. Karmiliśmy się tym strachem, słuchając regularnych wiadomości w telewizji albo coraz bardziej dramatycznych i nie zawsze prawdziwych nowości w mediach społecznych. Poddawani jesteśmy jeszcze koktajlom ignoranckich, a nawet czasem umyślnie złośliwych, konspiracyjnych teorii o powstaniu i rozpowszechnieniu zarazy. Poranne wiadomości w telewizji przemienione zostały w ośrodki porad i pocieszenia dla widzów, przeplatane przerażającymi biuletynami o wielotysięcznych stratach „na froncie”. Szpitale dają sobie radę z zakażeniami, ale nie przyjmują pacjentów chorych na raka czy z chorobami serca. Coraz więcej jest przypadków zaburzeń psychicznych, depresji, wyboru aborcji, samobójstw i śmierci w samotności. A w odizolowanych domach opieki pożoga śmierci niedostrzegana przez szereg miesięcy zbiera swoje żniwo. Ruch drogowy na ulicach zanikł, centra miast opustoszały. Trzeba było chodzić do sklepu spożywczego w maseczkach, stać w kolejkach w 2-metrowych odstępach i poruszać się po sklepie wyznaczoną trasą, jak to praktykowano poprzednio w muzeach czy w Ikei. Przy zamknięciu tak wielu biur i fabryk powstała niespotykana dotychczas groźba utraty pracy. Opanowało nas zmęczenie psychiczne, spotęgowane poczuciem beznadziejności i świadomością, że nawet rząd nie panuje nad sytuacją i nie wie, co będzie dalej.

Wielu z nas siedziało cały czas w mieszkaniach, nie mogąc nigdzie jechać. Więc odbywaliśmy podróże w naszej wyobraźni i podróże w czasie. Podróżowaliśmy od sezonu zimowego do sezonu wiosennego, aż nawet do wczesnego lata, nie ruszając się z miejsca i oglądając zmiany klimatyczne przez nasze okna. Ale nie wiedzieliśmy wciąż, gdzie i kiedy kończy się nasza podróż. Ten stan nie mógł trwać bezustannie. Jak na wojnie, jak w innych okresach powszechnego stresu, którego w większości mało z nas przeżyło poprzednio w swoim życiu, nastał okres ponownego rozbudzenia naszej podmiotowości. Sam lęk był bodźcem wymagającym reakcję obronną. Na pierwszym planie odczuwaliśmy ogromne uznanie dla tych, którzy musieli pracować, abyśmy mogli przetrwać pandemię. Na pierwszym miejscu podziwialiśmy pracowników w szpitalach. To byli nasi nowi bohaterzy narodowi. To oni byli na linii frontu, to oni asystowali przy pacjentach umierających w agonii skamieniałych płuc, to oni narażali własne życie, aby nas chronić. Pojawił się taki pomysł, aby regularnie, co czwartek wieczorem stać przed swoim mieszkaniem i publicznie im przyklaskiwać. I to w imieniu ratowania służby zdrowia, apelował rząd, tym razem nawet skutecznie, abyśmy trzymali się nowych przepisów. Następni tacy bohaterowie narażający swoje życie, choć nie aż do tego stopnia, byli pracownicy supermarketów i załogi zajęte wywożeniem śmieci.

Powstawały koła samopomocy, we wioskach i miejskich osiedlach mieszkaniowych. Można było organizować pomoc w zakupach czy dostarczeniu gazet, czy leków dla osób starszych, czy niepełnosprawnych. Na miejscu bezradności i osamotnienia społecznego powstawały przykłady inicjatyw, które skupiały naszą wyobraźnię na zbieraniu funduszy na konkretne cele charytatywne. Towarzyszyło temu nowe zjawisko gospodarcze, gdy rząd brytyjski (jak i w niemal każdym innym państwie objętym pandemią) wprowadzał system gwarantowanego dochodu pracownikom i ich rodzinom, którzy stracili etat oraz przedsiębiorstwom zmuszonym do zawieszenia czynności gospodarczej. Było to zupełnie nowe pojęcie odpowiedzialności państwa za zdrowie i życie swoich mieszkańców i dawało szersze zrozumienie pozytywnej roli zapomóg społecznych, które przedtem kojarzono tylko z jałmużną. Poza tym pracownicy przyzwyczaili się do nowej rzeczywistości prowadzenia pracy zdalnie, poza biurem i poza hałaśliwym środowiskiem miejsca pracy, bez potrzeby codziennej udręki dojeżdżania do pracy zatłoczonymi środkami komunikacji miejskiej. Wspominam też wyczyn 99-letniego kapitana Toma Moore, który spacerem po ogrodzie zdobył przeszło 30 mln funtów dla służby zdrowia. Naśladowali go inni, zarówno emeryci, jak i niepełnosprawne dzieci. Do tego dochodziły zwykłe rodziny, które prezentowały wesołe kompozycje z życia „zadżumionych” lub chóry przedstawiające klasyczne koncerty muzyczne wyreżyserowane i wykonywane zdalnie. Ostatnio na wykładzie zorganizowanym przez Stowarzyszenie Techników Polskich, usłyszałem określenie tych zjawisk jako symptomy „wspólnotowości”, a wszelkie inicjatywy w pokonania lęku i rozweselenia nas, jako „prospołecznościowe”.

W lecie nastąpił okres odwilży, gdy już przyzwyczailiśmy się do nowej rzeczywistości. Otwierano już bary, kościoły i szkoły. Rząd namawiał pracowników do powrotu do pracy. Lęk był tymczasowo przytłumiony, ale na horyzoncie widniały wciąż przestrogi o powracającej fali. Do końca roku zaczął się okres przykręcania i odkręcania śruby regulaminów, gdy odzywały się już bardziej stanowczo głosy domagające się ratowania gospodarki, raczej niż kontrolowania zachorowań. Rząd brytyjski nie ma już tego autorytetu nieomylności, bo szersze społeczeństwo dostrzegło ilość błędów i niedociągnięć administracyjnych, spotęgowanych jeszcze błędnym prowadzeniem negocjacji brexitowych. Nastąpił na koniec roku chaos pojęciowy, gdy społeczeństwo, zostawione na pastwę losu przy sprzecznych poradach, musiało samo ocenić, ile członków rodziny może spotkać się na święta. Na wiosnę zapowiada się dostęp do szczepienia, więc panuje już pewne zobojętnienie na rządowe odezwy, chyba że doznaje się osobistą tragedię w wyniku śmierci osoby bliskiej.

Ale przyszły rok zapowiada się o dużo lepszy. Po wielkich klęskach żywiołowych ostatniego milenium, jak czarna ospa w średniowieczu, poprzednie epidemie cholery, dżumy, grypy czy światowe wojny dwudziestego wieku, społeczeństwo odbudowuje się fizycznie, psychicznie, materialnie. To samo mamy teraz. Przede wszystkim możemy korzystać z wielorakiego wyboru szczepionek, wypracowanych w gorączce zapotrzebowania społecznego, wskazujących jeszcze jeden przykład pomysłowości naszego gatunku ludzkiego, wobec największych wyzwań naszej ery.

Wychodzimy z tego roku zahartowani wobec nieszczęść i niepowodzeń. Możemy podejmować nasze decyzje codzienne w świadomości, że gospodarka będzie się systematycznie poprawiać, bo odbijać się będzie od dna. Odżyje ta „wspólnotowość” i nastąpią inicjatywy „prospołecznościowe”, które tak ludzi łączyły i wspierały w potrzebie. Zwiastuje wprowadzenie bardziej egalitarnego podejścia do reorganizacji państwa i gospodarki. Szczególnie będziemy bardziej dbali o zabezpieczenie rozwoju służby zdrowia w każdym kraju. Dzieci wrócą do szkoły, wzbogaceni doświadczeniem okresu „samonauki”. Coraz więcej pracowników będzie pracowało zdalnie w domu, a my, nawet w starszym pokoleniu, będziemy bardziej biegli w zdalnym komunikowaniu się. Zaczniemy znowu podróżować za granicą dla przyjemności, ale prawdopodobnie mniej biznesów będzie korzystało z lotów międzynarodowych, gdy tak łatwo przychodziły im podejmować decyzje w czasie pandemii na podstawie spotkań zdalnych. Zwiększy się optymizm społeczny i opadnie ilość chorób psychicznych. Powrócimy do rodzenia dzieci, może nawet powtarzając powojenny boom demograficzny. Przy zmniejszeniu zapotrzebowania na międzynarodowy transport i zmniejszaniu naszego uzależnienia od węgla i nafty, możemy podejmować pewniejsze kroki do kontroli zmian klimatycznych. Opanowując chaos internetowej dezinformacji (tzw. infokalipsy), lepiej poradzimy sobie w ratowaniu zasad demokracji.

Możemy śmielej budować ten nowy świat post-covidowy.

Ale pewne pytania jeszcze pozostają. Kiedy znów nauczymy się zbliżać się do siebie fizycznie, przytulać, całować?

Wiktor Moszczyński 

 

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_