18 sierpnia 2020, 09:48
Anna Topolewska: Dziecięce stopy na tle serca
Bieda, system kastowy, małżeństwa dzieci… O problemach Nepalu Anna Topolewska, przewodnicząca Fundacji „Little Feet” niosącej pomoc tamtejszym mieszkańcom, opowiada w rozmowie z Piotrem Gulbickim.

Dlaczego właśnie Nepal? Potrzebujących nigdzie nie brakuje…

– To jeden z najbiedniejszych krajów świata, borykający się z problemami, które nam, Europejczykom, trudno sobie wyobrazić. Państwo jest pełne kontrastów – z jednej strony skrajna nędza, korupcja, znieczulica, a z drugiej spokój, duchowość, magia. Zawsze ciągnęło mnie w te regiony, już jako mała dziewczynka miałam duży album o Nepalu z pięknymi zdjęciami. Kiedy odbierałam dyplom magistra filozofii, który obroniłam na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w rodzinnym Toruniu, moja pani profesor zapytała, co teraz będę robić, a ja bez wahania odpowiedziałam, że pojadę do Nepalu. Cóż, zajęło mi to 14 lat, ale w końcu udało się, a bezpośrednim impulsem do tego była działalność prowadzona przez Jana Czyżewskiego. Poznaliśmy się w 2014 roku w Londynie podczas spotkania wspólnoty kościelnej na Ealingu. Oboje przechodziliśmy wówczas głęboką przemianę, szukaliśmy duchowości oraz sensu życia. Jan opowiadał o swojej wyprawie do Nepalu, a ja do niego podeszłam i prosto z mostu zapytałam: „Jak to, pojechałeś beze mnie?”. Tak zaczęła się droga, która stała się moją misją.

Jan jeździł tam turystycznie?

– Odwiedzał Aleksandrę Kurnicką, która w Pharping, małej wiosce leżącej 20 kilometrów od stolicy kraju Katmandu, prowadzi Karunika Tuition Centre. To rodzaj świetlicy dla dzieci, które mogą przyjść do niej po szkole i dostać ciepły posiłek, czego w domu często nie mają. Ola zapewnia mundurki, ubrania, książki, organizuje też różne zajęcia, wycieczki oraz naukę języka angielskiego i gry na flecie (to ostatnie w Nepalu jest zajęciem honorowym i bardzo cenionym). Dodatkowo prowadzi dożywianie dzieci w odległych górskich rejonach, do których trudniej jest dotrzeć. Jan wielokrotnie odwiedzał Karunikę i wspierał ją z własnych, prywatnych środków.

Kilka miesięcy po naszym spotkaniu w Londynie, w 2015 roku w Nepalu doszło do tragicznego w skutkach trzęsienia ziemi. Wtedy razem powołaliśmy do życia fundację i zaczęliśmy organizować pomoc finansową, którą przesyłaliśmy Oli, a ona dokonywała najpotrzebniejszych zakupów i jeździła z nimi po himalajskich wioskach. Z czasem poszerzyliśmy krąg działania rozpoczynając współpracę z sierocińcem Children and Women Promotion Centre w Chitwan, zaopatrując go w żywność i pomagając przy zakupie niezbędnych sprzętów.

Z kolei nasz najnowszy projekt dotyczy kooperacji z organizacją Mithila Wildlife Trust, zajmującą się konserwacją przyrody w dystrykcie Dhanusha, w południowo-wschodniej części kraju. Żyje tam społeczność Musahar, składająca się głównie z wdów, dzieci oraz osób niepełnosprawnych fizycznie i psychicznie. Przylgnęła do nich pogardliwa nazwa „zjadacze szczurów”, bo czasami muszą się do tego uciekać, żeby przeżyć. Borykają się ze skrajną biedą, ale też problemem, na którym chcemy szczególnie się skupić, czyli tak zwanymi child marriages. Już 12-letnie dziewczynki wydawane są za mąż, często za dużo starszych mężczyzn, po to by ich rodzina mogła dostać pieniądze od krewnych małżonka i jakoś próbować wiązać koniec z końcem. Pomimo że legalny wiek ożenku w Nepalu to 20 lat, nikt tego nie przestrzega, co z kolei wiąże się z ogromną traumą. Dzieci są ograbiane ze swoich podstawowych praw – do spędzania czasu w gronie rówieśników, edukacji, własnego wyboru partnera w późniejszym życiu – ale to również zwiększone ryzyko chorób wenerycznych, komplikacji podczas porodu, a nawet śmierci.

My, jako fundacja, chcemy postawić temu tamę, chociaż zdajemy sobie sprawę, jak skomplikowane i trudne jest to zadanie. Myślę jednak, że w dłuższej perspektywie czasu możliwe do zrealizowania. Cały proces musi zacząć się od indywidualnych ustaleń z rodzicami, żeby byli otwarci na edukację dzieci, które dzięki temu nauczą się zawodu, a to pozwoli im wyżywić swoich bliskich. Z tym wiążą się darmowe posiłki w szkole, ubrania, podstawowa opieka medyczna, co generuje duże nakłady finansowe, ale wierzę, że wspólnie, dzięki wsparciu dobrych ludzi, damy radę.

Jak pozyskujecie fundusze?

– Głównie przez zbiórki w Londynie – na ulicy, podczas spotkań biznesowych, konferencji. Pomagają też nasze rodziny, przyjaciele oraz koledzy z pracy. Spotykamy się z życzliwym przyjęciem zarówno ze strony społeczności polskiej, angielskiej, jak i innych narodowości; ludzie są ciekawi co robimy, dlatego często chcą dorzucić cegiełkę do naszej działalności. Do tej pory udzieliliśmy pomocy na ponad 30 tysięcy funtów, co jak na tamtejsze warunki nie jest kwotą małą. Dodam, że fundacja składa się z samych wolontariuszy, wszyscy działamy charytatywnie, nie biorąc za to żadnego wynagrodzenia. Nie mamy biura na utrzymaniu, ani własnych wydatków, a cały dochód przeznaczamy na konkretne cele.

W Nepalu byłaś kilkakrotnie.

– Dokładnie dwa razy, w 2015 i 2016 roku, w obu przypadkach przez dwa tygodnie. Wybrałam się razem z Janem, który bywa tam znacznie częściej. Mieliśmy jechać również w tym roku, niestety koronawirus pokrzyżował te plany. Szkoda, bo to jak wyprawa na inną planetę, nie każdy umie się odnaleźć, jednak jest to doświadczenie zmieniające życie, a człowiek nabiera innej perspektywy i przestaje mieć roszczeniowy stosunek do świata.

Największym problemem jest bieda?

– Powiedziałabym, że system kastowy, który się z nią wiąże. Przynależność do danej grupy determinuje całe życie człowieka, gdyż nie ma on możliwości zmiany swojego statusu ani przez edukację, ani pieniądze, ani ożenek. Tym, którzy pochodzą z najbiedniejszej kasty, tak zwanych nietykalnych, nikt nie chce pomagać.

Skrajna bieda zmusza rodziny do wysyłania nawet kilkuletnich dzieci do pracy, które noszą cegły na budowach, są wynajmowane jako tragarze, wykonują różne ciężkie zajęcia fizyczne. Formalnie edukacja do 15. roku życia jest darmowa, tylko kogo stać na posyłanie swoich pociech do szkoły…

Kolejny problem to służba zdrowia, za którą trzeba płacić, a w związku z tym na korzystanie z niej mogą sobie pozwolić jedynie najbogatsi. Szereg osób ma różne powikłania, wiele z nich przedwcześnie umiera na choroby, które na Zachodzie są uleczalne.

Następną kwestią jest wszechobecna korupcja, istniejąca praktycznie na każdym szczeblu władzy. Do kraju wpływają ogromne pieniądze od największych organizacji charytatywnych na świecie, tyle że potem nagle się gdzieś rozpływają. Bogaci stają się bogatsi, a biedni jeszcze bardziej biednieją, nie ma poczucia zbiorowej odpowiedzialności. Nie jest to specyfika tylko Nepalu, ale tam wyraźniej to widać, bo nędza jest większa.

No i polityka. Konflikt z Indiami niby skończył się 10 lat temu, jednak jego skutki są ciągle aktualne. Ekonomiczna i polityczna zależność od potężnego sąsiada zbiera swoje żniwo. Wystarczy, że Indie zakręcą kurek z paliwem, a kraj zostaje sparaliżowany. Albo prąd, który Nepal produkuje i sprzedaje do Indii, jednak z powodu korupcji urzędników sam nie może go używać, musząc robić zakupy u swojego sąsiada…

Da się rozwiązać ten węzeł gordyjski?

– Jak już wspomniałam, warunkiem wszelkich zmian jest edukacja. Nawet jeśli nie uda się zlikwidować kast, to można poprawić byt ludzi przez uczenie ich konkretnych zawodów, chociażby tych najprostszych, jak mechanik, szewc, krawcowa. Trzeba pamiętać, że Nepal jest krajem narażonym na różne kataklizmy, a coroczne monsuny dosłownie zmywają domy, szkoły, powodują obsuwanie terenów. To sprawia, że wyzwanie jest jeszcze większe, ale tym bardziej warto stawić mu czoła. Tamtejsi mieszkańcy też mają, jak wszyscy ludzie, prawo do godnego życia. To zupełnie inny świat niż Anglia.

W której mieszkasz od dawna.

– Dokładnie od 17 lat, kiedy zakotwiczyłam w Milton Keynes po przyjeździe z Torunia. Na początku nie było łatwo, ale rozpoczęłam naukę z zakresu finansów i dziś jestem główną księgową w amerykańskiej firmie produkującej siedzenia do samolotów. Po pracy, oprócz fundacji, fascynuje mnie wszystko, co jest związane z rozwojem osobistym. Szkolę się w tym kierunku, czytam dużo książek, próbuję wewnętrznie ulepszać.

Co ciekawe, Jan, który pochodzi z Włocławka, również osiadł na Wyspach w tym samym roku co ja, tyle że w Londynie. Obecnie prowadzi własny biznes (skup metali, recycling, wywóz odpadów), a w wolnych chwilach zajmuje się sportem i rozwojem duchowym, w międzyczasie pisząc własną autobiografię. To bardzo charyzmatyczny człowiek, bez którego nie byłoby „Little Feet”.

Dlaczego właśnie tak nazwaliście fundację?

– Małe stópki są odzwierciedleniem dziecięcej niewinności i delikatności, podstawą, na której później staje dorosły już człowiek. W naszym logo znajdują się one na tle serca wpisanego w otwartą książkę symbolizującą edukację, ale też drogę, jaką każdy z nas musi przebyć idąc przez życie…

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_