28 maja 2020, 09:00
Natalia Poniatowska Anczok: Na wschód od Zachodu
Wystawiała swoje zdjęcia na wielu wystawach, zdobywała nagrody i wyróżnienia. Fotograficzka Natalia Poniatowska Anczok w rozmowie z Piotrem Gulbickim przyznaje, że kocha swój zawód, ale największą trudność sprawia jej praca w ciemni, gdyż… boi się ciemności.

Fot. MICHAEL HUNTER

Jak się robi dobre, profesjonalne zdjęcia?

– Nie ma ścisłych reguł, bo dla każdego może to znaczyć coś innego. Ja pracuję instynktownie, moje artystyczne kredo dobrze obrazują słowa Sławomira Mrożka: „Wystarczy, że pochodzę z kraju, który leży na wschód od Zachodu i na zachód od Wschodu”.

Często projekty, jakie realizuję, rodzą się po przeczytaniu artykułu, książki czy rozmowie z przyjaciółmi. Trzeba być ciągle otwartym na nowe inspiracje. Mnie największego kopa daje dobra wystawa bądź wykład ciekawej osoby, chociażby Joela Meyerowitza w C/O Galerie w Berlinie czy Martina Parra, z którym miałam przyjemność zjeść kolację po jego prelekcji w Street Level Gallery w Glasgow. Ostatnio wielkie wrażenie zrobiła na mnie CCA Andratx na Majorce. Wspaniałe miejsce, pełne spokoju, a ekspozycja Joakima Enerotha w niesamowity sposób współgrała z perspektywą obserwatora. Chciałabym się dostać do tej galerii na rezydencję.

W swoich pracach zajmujesz się różnymi tematami.

– Bardzo różnymi. W najnowszym projekcie „Humanature” skupiam się na relacji człowieka ze środowiskiem, natomiast wcześniejsze dotyczyły między innymi umierających palm („Twelve Dying Palm Trees”), celebracji („Celebration”), tęsknoty za domem („Longing For Belonging”) czy historii mojej babci („I have nothing from Lviv”). Z kolei pracę dyplomową „Moments I Never Showed You” poświęciłam obserwacji otaczającej nas rzeczywistości. Tytuły poszczególnych projektów to hasła wywoławcze, każdy z nich niesie ze sobą znacznie więcej, dając widzowi pole do interpretacji.

Mimo młodego wieku twój artystyczny dorobek robi wrażenie.

– Mam 27 lat, a na koncie udział w 44 wystawach, w tym 6 indywidualnych. To dużo, faktycznie. Wyróżnień też nazbierało się trochę. Byłam finalistką Grand Press Photo, Athens Photo Festival, Belgrade Photo Month; otrzymałam nagrody British Journal of Photography Breakthrough 2017 i DEBUTS International Award 2018. Znalazłam się również w gronie 15 najlepszych absolwentów szkół kreatywnych na świecie w 2018 roku. To wszystko zawdzięczam nie tylko talentowi czy szczęściu, ale przede wszystkim ciężkiej pracy i ambicji. Zajmuję się fotografią niemal 24 godziny na dobę i kocham to, co robię, czerpiąc dużą radość z pokazywania mojej twórczości. Uwielbiam o niej opowiadać, sprawiać, że ktoś się zaciekawi, przystanie, popatrzy i znajdzie w tych zdjęciach coś dla siebie. Jedyną trudność sprawia mi praca w ciemni.

???

– Boję się ciemności, naoglądałam się kiedyś horrorów i teraz to wraca. Jestem wrażliwą osobą, z szeroką wyobraźnią, dlatego wiele razy będąc w ciemni, mimo że wiedziałam, iż jestem bezpieczna, wkręcałam sobie jakieś lęki czy czyjąś obecność. A jednocześnie uwielbiam ten moment, kiedy na pustym papierze pokazuje się to, co utrwaliłam za pomocą światła. Fotografia jest fascynująca.

Jej obecna kondycja również?

– Trudno generalizować, każde miasto ma swój własny światek, który opiera się na różnych kierunkach, dynamikach pracy, wystawach. Na przykład w Glasgow puls nadaje galeria Street Level, a w Warszawie spotkania z cyklu „Wszyscy jesteśmy fotografami”. Trendy się różnią, ale najczęściej są to próby podążania tropem artystów, którzy osiągnęli sukces, albo przynajmniej jakaś forma zainspirowania się nimi. W Polsce coraz częściej obserwuję zainteresowanie tematyką protestów, czym zajmuje się Rafał Milach. Z kolei kiedy studiowałam w Szkocji popularność zyskał Wolfgang Tillmans, którego wystawy zachwycały sposobem prezentacji i było to widoczne w twórczości studentów.

Warto zauważyć, jak wielki rozwój przeszła branża fotograficzna. Zaledwie 45 lat temu wynaleziono pierwszy aparat cyfrowy, a dziś żyjemy w erze, w której ludzie codziennie robią miliardy zdjęć za pomocą telefonów komórkowych. Aż strach pomyśleć co będzie w przyszłości, ale wierzę, że moc przekazywania emocji oraz wyrażania uczuć nie zaniknie. Obecnie każdy może być fotografem, jednak tylko nieliczni sprawiają, że coś poczujesz.

Nie jest łatwo być artystą.

– To duże wyzwanie. Zrealizowanie projektu, wydruk, wystawa, wydanie książki, transport prac generują ogromne koszty, a galerie też nie mają lekko. Sprzedaż zdjęć jako sztuki to stosunkowo nowa rzeczywistość, nie jest to jeszcze tak popularne jak zakup obrazów czy rzeźb. Dlatego, żeby móc się z tego utrzymać, dużo pracuję, w wielu sektorach fotografii – portrety, śluby, moda, eventy, biżuteria… I fajnie, bo nigdy się nie nudzę, jeszcze nie miałam dwóch identycznych zleceń.

Swoją przygodę z aparatem zaczęłaś w Polsce.

– Pochodzę z Bytomia, wychowałam się w bloku razem z mamą i siostrą. W rodzinie nie było artystycznych tradycji, natomiast mnie zawsze ciągnęło w tym kierunku. Jako 13-latka za namową koleżanki zaczęłam uczęszczać na zajęcia z fotografii w lokalnym Młodzieżowym Domu Kultury. Wygrzebałam starego Zenita z piwnicy dziadka i wciągnęłam się w to na dobre na kolejne sześć lat. W 2010 roku miałam swoją pierwszą indywidualną wystawę, w której skupiłam się na portretach oraz eksperymentach z fotografią, a dwa lata później wygrałam nagrodę dla młodych bytomskich artystów „Wena”, za osiągnięcia twórcze i upowszechnianie kultury.

Dobry początek.

– Szybko zrozumiałam, że to jest to, co mnie kręci. Po skończeniu liceum postanowiłam wyjechać z moim ówczesnym chłopakiem, a obecnie mężem, do Anglii. Na przekór nauczycielom, bo jakoś tak się w Polsce utarło, że zaraz po maturze powinno się studiować. W mojej szkole była na to duża presja, pamiętam, jak pytali nas o plany, a my mówiliśmy, że chcemy sobie popracować i na spokojnie zastanowić się co dalej. W odpowiedzi słyszeliśmy, że całe życie spędzimy na zmywaku, a nam ten pobyt w Birmingham bardzo dobrze zrobił. Zresztą studia w Polsce były nierealne bez finansowej pomocy rodziców, na którą nie mogliśmy liczyć.

Wyjazd w nieznane, bez pomocy, znajomości, to przyspieszony kurs dorastania. Moim celem było kupienie cyfrowej lustrzanki, bo do tej pory posługiwałam się głównie analogiem. Pracowałam jako kelnerka, było ciężko, ale nauczyłam się języka i dość szybko z napiwków mogłam sobie sprawić aparat. Po roku wiedziałam, że chcę się dalej uczyć fotografii, szukaliśmy opcji w Wielkiej Brytanii i padło na Szkocję, ze względu na darmowe studia oraz prestiż uczelni – The Glasgow School of Art. Dostaliśmy się za pierwszym podejściem – ja na fotografię, a Przemek architekturę wnętrz. Chodziłam na zajęcia, jednocześnie robiąc zdjęcia komercyjnie, żeby się utrzymać. Udało mi się złapać całkiem niezły balans pomiędzy nauką i pracą, chociaż często wkurzałam się patrząc na 90 proc. osób w mojej grupie, którym rodzice fundowali życie bądź dostawali pomoc od rządu.

Twoje zdjęcia ewoluowały.

– Studia były intensywne, ale pod względem samodyscypliny, rozwoju, skupienia na uczuciach czy rozmów o wszystkim, dlatego moje projekty z czasem zaczęły stawać się bardziej osobiste. Jadąc do kraju na święta na czarno-białym filmie fotografowałam dom, okolicę, Polskę, codzienność. Miejsca tak znane, a jednak zupełnie inne po powrocie, w których czas się zatrzymał, ale ja się zmieniłam i nie potrafiłam tej układanki dopasować. Z czasem zrozumiałam, że to tęsknota za przynależnością. Nie należałam już do swojego nastoletniego życia w Bytomiu, a jeszcze nie czułam, że Glasgow jest moim domem, byłam gdzieś pomiędzy i fotografia bardzo mi pomogła. Nie mówię tu o takiej tęsknocie, że codziennie płakałam, wręcz przeciwnie, żyłam normalnie, jako super pozytywna osoba, ale moje zdjęcia miały w sobie nostalgię. Zaczęło się to zmieniać, kiedy uświadomiłam sobie, co jest grane w mojej głowie. W dużej mierze tęskniłam za dzieciństwem, za tym, że ktoś się mną opiekował – może dlatego, że tak szybko wskoczyłam w dorosłość, daleko od rodziny.

Obecnie dzielisz czas między Szkocję i Polskę.

– Konkretnie między Glasgow i Warszawę, chociaż fizycznie więcej przebywam w tej drugiej. Mąż dostał tu pracę jako architekt wnętrz, więc jesteśmy. To bardzo świeże i często wracam na zlecenia do Glasgow (przynajmniej tak było przed wybuchem epidemii koronawirusa), więc ciężko jeszcze mówić o powrocie do ojczyzny, ale wiem, że wiele osób odbiera to jako porażkę, albo wiąże z ucieczką przed Brexitem. A my zwyczajnie szukaliśmy czegoś nowego i za jakiś czas zapewne będziemy chcieli pomieszkać w jakimś innym miejscu na świecie.

A swoją drogą Warszawa to świetne miasto. Brakuje mi tylko uśmiechów na ulicy, jednak mam świadomość, że Glasgow jest wyjątkowe jeśli chodzi o ludzi, dlatego zmianę odczuwałabym wszędzie. Na razie przyzwyczajam się do oficjalnych zwrotów, chodzenia prawą stroną ulicy i staram się zarażać pozytywną energią. Znalazłam sobie też nowe hobby. Fotografia przez lata pochłaniała niemal całe moje życie i tak jest nadal, ale teraz odskocznię stanowią rośliny. Urządziłam sobie w domu małą dżunglę, mam ponad 70 różnych gatunków, głównie filodendronów i alokazji. Patrząc na nie całkowicie się odprężam, zanurzając w innym świecie…

 

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_