01 maja 2020, 16:00
Aktywni 50+:  U nas nie ma „pań” ani „panów”. Za to każdy jest mile widziany
Bernadeta Żynda, liderka grupy Aktywni 50+, nominowana do nagrody Inspiring Volunteer Awards. Dzięki jej entuzjazmowi i wytrwałości grupa rozkwitła. Bernadeta osobiście zachęcała nowe osoby, aby dołączyły do grupy. Organizuje spacery i wizyty z przewodnikiem w muzeach, inicjuje wiele obchodów polskich tradycji, sugeruje spotkania z ciekawymi ludźmi, np. aktorami i podróżnikami czy zwykłe spotkania przy kawie i herbacie. Bernadeta cały czas szuka nowych pomysłów, a dzięki niej grupa działa energicznie. Jest także osobą, do której zwracają się uczestnicy grupy, gdy potrzebują wsparcia lub porady. Z własnej inicjatywy Bernadeta bierze udział w warsztatach na temat zdrowia psychicznego, aby dowiedzieć się, jak wspierać osoby, które mogą doświadczać problemów. Zawsze pamięta o bardziej izolowanych członkach grupy i utrzymuje z nimi kontakt, gdy nie mogą dołączyć do zajęć.

Najbardziej mi się spodobał zapach. Edynburg pachnie mokrym kamieniem. Lubię duże miasta, ale nie lubię w nich mieszkać. Na dłuższy czas są męczące. A w Edynburgu jest wszystko. I góry, i morze, i parki, i łąki, i miasto, i wieś.

Pochodzę z Gdyni. W Polsce robiłam różne rzeczy. Pracowałam w biurze, prowadziliśmy z małżonkiem kilka sklepików, w międzyczasie pojawiły się dzieci, trzeba było się zająć domem.

Ale wędrować zawsze lubiłam. Złapałam bakcyla w szkole i nie przeszło do dziś. Z Ryszardem też poznaliśmy się na szlaku, 14 lutego 1971 rok. Dopiero po wielu latach zdałam sobie sprawę, że to były Walentynki! Niby to miał być rajd narciarski, ale nie było śniegu, więc organizatorzy zmienili na rajd pieszy. Koleżanka zaprosiła koleżankę, kolega kolegę i tak uzbierała się nam całkiem wesoła grupka. I tak nam było wesoło, że przegapiliśmy moment mety! Potem poszliśmy całą grupą do kawiarni, gdzie spędziliśmy resztę dnia. Musiałam już wtedy wpaść mu w oko. I tak chodził za mną i chodził, aż w końcu sobie wychodził.

Mówi się, że starych drzew się nie przesadza, ale mi wcale nie było trudno wyjechać. Chciałam podróżować, byłam spragniona wrażeń. To był 2007 rok, czas, kiedy wszyscy wyjeżdżali. Najpierw syn, potem reszta dzieci. W sumie mam trójkę, a teraz też sześcioro wnucząt. Tu jest cała moja rodzina.

Język rzecz jasna był pewną barierą. Zapisaliśmy się z mężem na 3-miesięczny kurs języka angielskiego od podstaw. Zajęcia prowadziła Jowita, dzięki której nabrałam takiej pewności, że jak córka zapytała, czy potrzebuję tłumacza, aby wyrobić sobie National Insurance Number, powiedziałam, że nie! Dam sobie radę, myślałam. Na tym spotkaniu bardzo miły urzędnik zadawał mi różne pytania, a ja coś tam odpowiadałam. Aż do momentu, gdy zapytał, z kim mieszkam. No to ja na to: „With my husband, my daughter, and YOUR children”. Facet zbaraniał. I stwierdził, że jednak potrzebuję tłumacza, a ja raz na zawsze nauczyłam się zaimków…

Chcieliśmy z mężem odkrywać Szkocję. A że osoby powyżej 60. roku życia mają transport publiczny za darmo, to aż trudno z tego nie skorzystać. Zgłosiliśmy do polskiego klubu turystycznego na „Na przełaj”, ale tam robiło się takie trasy po 10, po 20 kilometrów. Uznaliśmy, że to nie na nasze obecne możliwości stawowe. Wtedy dowiedzieliśmy się, że powstaje grupa dla Polaków Aktywni 50+. To było w czerwcu 2016 r. Grupę prowadziła wówczas wolontariuszka Justyna, fantastyczna dziewczyna. Organizowała różne spotkania i wycieczki, szczególnie lubiła region Scottish Borders. Po jakimś czasie ona musiała zrezygnować, przyszła do mnie i zapytała, czy nie chciałabym przejąć tej grupy. Trochę się wahałam, bo nie wiedziałam, czy sobie poradzę. W końcu powiedziałam jej: „Dobra, Justynka, spróbujmy”.

Nie było łatwo. Trzeba było szukać pomysłów, wymyślać, zachęcać, namawiać. Pomalutku, pomalutku, zaczęło się dziać. Ludzie zaczęli się zgłaszać, przychodzić na spotkania. Aktualnie do grupy jest zapisanych 150 osób. Ale na organizowane wydarzenia powiedziałabym, że przychodzi od 10 do 30. U nas nie ma „pań” ani „panów”, wszyscy jesteśmy „na ty”, bez względu na wiek. Jesteśmy otwarci dla każdego, również dla osób młodszych. Pod warunkiem, że będą nam mówiły po imieniu! Każda nowa osoba jest przedstawiona i powitana na grupie, którą administruję na Facebooku.

Wielu z nas nie zna angielskiego. No bo gdzie mieliśmy się nauczyć? Jedni mieszkają samotnie, inni mają kontakt tylko ze swoimi rodzinami. I choć oczywiście kochamy swoje dzieci nad życie, to jednak od czasu do czasu potrzebujemy kontaktu z rówieśnikami, z którymi wystarczy powiedzieć dwa słowa i już wiadomo, o co chodzi. Sporo osób zaprzyjaźniło się bardzo między sobą, są bardzo zżyci, spotykają się poza naszą grupą. Oczywiście w normalnych warunkach, teraz wiadomo, że to niemożliwe.

Bardzo ważnym elementem naszej grupy są wycieczki. Latem, wiosną, jak tylko pogoda dopisze. Zwiedzamy Edynburg i okolice, byliśmy w Royal Botanic Gardens, turnieju rycerskim w Linlithgow Place, w szkockim parlamencie. Naszym ambitnym projektem jest przejście szlak The John Muir Way. Szlak biegnie od Helensburgh do Dunbar, w sumie 215 km. Mamy zaliczoną trasę od Seton Sands do Cramond Bridge pieszo. Piękna trasa. Kontynuacja oczywiście po epidemii. To jest około 30 mil przedreptane.

Staram się, aby był z nami przewodnik, który nam coś więcej opowie. Na przykład po National Gallery lub City Art Centre oprowadzała nas przewodniczka Ola. Sama też staram się przed każdą wycieczką przygotowywać, poczytać trochę o miejscu, które odwiedzamy, a potem przekazać tę wiedzę innym. Bo ludzie często chodzą, zwiedzają, zdjęcia robią, a tak naprawdę nie wiedzą, na co patrzą! Dzięki temu staram się tłumaczyć ludziom historię i kulturę Szkotów, do których niektórzy mają dystans, bo są inni niż my. Łatwiej jest zaakceptować i zrozumieć pewne rzeczy, gdy się ich lepiej poznać. To sprzyja integracji.

A jeśli już o integracji mowa, to my jesteśmy bardzo otwarci na integrację! Ostatnio padł taki pomysł, aby się zintegrować z innymi grupami podobnymi do nas. I tak tuż przed Bożym Narodzeniem w zeszłym roku spotkaliśmy się ze szkockimi seniorami z Pilmeny Development Project i razem gotowaliśmy pierogi. Na początku oczywiście potrzebny był tłumacz, aby wyjaśnić podstawowe rzeczy, ale po chwili dogadywaliśmy się już bez słów, zagniataliśmy ciasto, pakowaliśmy farsz, lepiliśmy falbanki na brzegach. Pierogi były z mięsem, z kapustą i grzybami oraz z truskawkami i twarogiem. Szkotom nie smakowały tylko te z kapustą. Obiecali, że się odwdzięczą i na kolejnym spotkaniu ugotują nam cullen skink, tradycyjną szkocką zupę z wędzonego łupacza. Jak już się ta epidemia skończy. Miło z ich strony.

 

Gdy pogoda nie sprzyja wycieczkom, spotykamy się pod dachem w salach użyczanych nam przez Centrum Feniks. Rozmawiamy na przeróżne tematy: jak sobie wyrobić settled status oraz jak upiec polski chleb w Szkocji. Oczywiście celebrujemy wszystkie święta – Boże Narodzenie, Wielkanoc, Andrzejki. Tradycją stała się nasza coroczna wyprawa na grzańca na Christmas Market. Uczestniczymy też w akcjach charytatywnych. Co roku wspieramy Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy, zawsze jesteśmy zwarci i gotowi do pracy przy szczytnych inicjatywach promujących polską kulturę i tradycję. Ostatnio zabraliśmy się za szycie maseczek, które następnie będą rozdawane najbardziej potrzebującym. Planujemy też robienie na drutach skarpet, czapek i koców dla bezdomnych na zimę. Mam jeszcze wiele innych pomysłów, jeszcze niedopracowanych, ale wszystko w swoim czasie. Bo my pewnie jeszcze trochę posiedzimy w domach. Jak na jesieni pozwolą nam wyjść, to będę szczęśliwa.

Staramy się pozostać aktywni. Ćwiczymy jogę, którą prowadzi dla nas wolontariuszka Ania. Aktualnie spotykamy się na zajęciach za pośrednictwem internetu. Najpierw robiliśmy to przez Skype’a, ale nie każdy umiał obsługiwać ten program, a trudno tak przez telefon wytłumaczyć. Teraz korzystamy z Zooma, ale też nie każdy potrafi.

Nie tylko jogę robimy online, ale też kontynuujemy nasze spotkania, na których zapraszamy ciekawych gości. Gdy umawiamy się na pogaduszki, to dzwonię do osób, które nie mogą połączyć się z nami przez internet, i biorę je na głośnomówiący. Staram się kontaktować regularnie z takimi osobami, aby nie czuły się wykluczone. Trzeba działać, aby to wszystko nie umarło śmiercią naturalną.

O nominacji do nagrody wiem, choć wcale nie czuję się kimś, kto zasługuje na takie wyróżnienie. Fakt, musiałam się zgodzić, i tu mnie masz. Jednak gdzieś tam głęboko pod skórą siedzi w człowieku radość z pochlebstwa.

Czego bym sobie najbardziej życzyła, to żeby znalazł się ktoś, kto by chciał uczyć takie babcie jak my języka angielskiego. Ale takiego praktycznego języka, na przykład: „poproszę bilet ze zniżką dla emerytów”. A nie, jak to było u Benny’ego Hilla, że „mam czerwony ołówek”. Może ktoś z czytelników „Tygodnia Polskiego” byłby chętny?

Notowała: Magdalena Grzymkowska

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Magdalena Grzymkowska

komentarze (0)

_