17 lutego 2020, 08:28 | Autor: admin
Rafael Motycki: Melancholia z pazurem
Śpiewał u boku czołowych polskich artystów, współpracował z Erickiem Robinsonem i Dillionem Jayem. O swojej muzycznej drodze, na której spotkał Tinę Turner, Gladys Knight i Amy Winehouse, Raffaell Motycki opowiada w rozmowie z Piotrem Gulbickim.

Na brak zajęć nie narzekasz.

– Obecnie pracuję nad materiałem, który jest ilustracją dziesięciu lat mojego życia w Anglii. Sukcesy i porażki ubrałem w słowa oraz muzykę, a całość to miks popu z elementami jazzu, soulu i R&B. Owocem tego będzie kilka singli, które ukażą się już niebawem, a później płyta.

Poprzedni krążek wydałeś w ubiegłym roku.

– „Relaxing Piano Pieces” był moim płytowym debiutem, a składa się na niego pięć kompozycji fortepianowych, w których zawarłem moje muzyczne odczucia odnośnie otaczającej nas rzeczywistości. I nigdy nieprzemijający temat, jakim jest miłość – zarówno szczęśliwa, jak i ta mniej.

Do kogo kierujesz swoją twórczość?

– Przede wszystkim do tych, którzy szukają w muzyce trochę melancholii z pazurem. Bez względu na wiek, płeć czy pochodzenie. Śpiewam głównie po angielsku, chociaż kiedyś zdarzyło mi się napisać pięć piosenek po polsku, z których byłem bardzo zadowolony. Co ciekawe, mimo że w artystycznym biznesie jestem od półtorej dekady, zawsze po nagraniu w studio pojawia się myśl: „czy potrafiłbym zaśpiewać to lepiej?”. To pytanie niezmiennie powraca, ale z wiekiem z coraz mniejszym natężeniem. A przecież mam dopiero 34 lata.

Występowałeś z wieloma znanymi artystami.

– Można długo wymieniać, z tych topowych warto wspomnieć o Tomaszu Stańce, Grażynie Łobaszewskiej, Halinie Frąckowiak czy Maryli Rodowicz. Śpiewałem u nich głównie w chórkach, w latach 2007 – 2009. To był bardzo inspirujący okres, bo mogłem się uczyć muzycznego rzemiosła od prawdziwych fachowców.
Później, już w Anglii, nagrywałem wokale do szeregu projektów Ericka Robinsona. To facet, który współpracował z takimi gwiazdami jak Aretha Franklin, Dionne Warwick, Diana Ross, Whitney Houston czy Al Green. Bardzo miło wspominam też czas spędzony z producentem muzycznym Dillionem Jayem, który jest chrześniakiem Tiny Turner, a kooperował między innymi z Nicki Minaj, Beyonce i Bruno Marsem. Ja śpiewałem partie wokalne w różnych jego przedsięwzięciach. Dzięki Dillionowi miałem też przyjemność poznać jego cudowną matkę chrzestną. Po musicalu „Tina”, który odbył się w Londynie, zorganizowano bankiet w hotelu, gdzie zostałem zaproszony. Spotkanie z Tiną Turner było wielkim przeżyciem – to bardzo skromna osoba, z dużym poczuciem humoru i dystansem do siebie.
We wspomnieniach często wracam też do moich początków na Wyspach. Kilka miesięcy po przyjeździe do Londynu, w 2010 roku, na jednym z jam sessions w klubie Ronnie Scotts wykonywałem bluesowy kawałek „Route 66”. Już samo dostanie się do mikrofonu graniczyło z cudem, mnie się jednak udało, a kiedy zacząłem śpiewać nagle z publiczności wybiegła drobna dziewczyna z żółtymi włosami i znajomą twarzą pytając, czy może ze mną improwizować. Jasne, zgodziłem się, a kiedy tylko usłyszałem jej głos dostałem olśnienia – to przecież Amy Winehouse! Ludzie szaleli, a jak skończyliśmy uściskaliśmy się i powiedziała mi do ucha „you’re amazing mate”.

Jak znalazłeś się w Londynie?

– Przez przypadek. Koleżanka ze studiów, Gosia Bigaj, podeszła do mnie po zajęciach i powiedziała, że ma tu siostrę, a wkrótce odbędą się przesłuchania do „X Factor”, więc musimy spróbować. No i polecieliśmy. Dostałem się do programu, nagrania zajęły kilka tygodni, a ja w tym czasie zakochałem się w brytyjskiej stolicy i żeby się utrzymać zacząłem pracować w coffee shopie, co było świetnym sposobem na szlifowanie języka.
Niestety, Gosia odpadła w eliminacjach, a ja podzieliłem jej los w półfinale. Udział w programie był jednak ciekawą przygodą, udowodniłem sobie, że jestem w stanie poderwać na nogi 20 tysięcy ludzi, a przecież świadomość występu przed tak wielką publicznością może mocno przytłoczyć.
Przez kolejne lata wytrwale chodziłem na różne imprezy i śpiewałem w londyńskich klubach ucząc się stylów, gatunków oraz podpatrując muzyków z różnych zakątków świata. Obserwowałem ich w pracy i prywatnie – jak ćwiczą, w jaki sposób przygotowują się do koncertów, na co zwracają szczególną uwagę. Z czasem uświadomiłem sobie jak ważna jest umiejętność słuchania konstruktywnej krytyki i wyciągania z niej wniosków. Tym bardziej, że nic nie jest dane raz na zawsze, a rynek muzyczny ciągle się zmienia.

Dzięki temu wygrałeś konkurs „The Voice of Polonia”?

– Dyscyplina, praca nad sobą i regularne ćwiczenia z głosem, na które nawet dziś przeznaczam przynajmniej pół godziny dziennie, na pewno mi pomogły. Była to pierwsza edycja tej imprezy, skierowanej do Polaków mieszkających poza granicami kraju. Odbyła się w Brukseli w 2014 roku, a nagrodą było tournee po Niemczech, Belgii, Holandii i Francji. W jego trakcie poznałem wielu fajnych ludzi, między innymi wspaniałego saksofonistę Cezariusza Gadzinę.

Zanim zakotwiczyłeś w Londynie nie byłeś muzycznym nowicjuszem.

– Pasję do muzyki odziedziczyłem po mamie, która miała jeden z najpiękniejszych altów, jaki słyszałem. Co prawda nie parała się śpiewaniem zawodowo, większość czasu zajmując się wychowywaniem trójki dzieci, ale jej głos naprawdę robił wrażenie.
Jako mały chłopiec uczyłem się grać na fortepianie w Domu Kultury w moim rodzinnym Dzierzgoniu, gdzie później byłem wokalistą lokalnego Big Bandu. Edukację kontynuowałem w Szkole Muzycznej w Elblągu, specjalizując się w fortepianie i klarnecie, a po jej ukończeniu za drugim podejściem dostałem się na Akademię Muzyczną w Katowicach, na wydział jazzu i muzyki rozrywkowej. Studiowałem zaocznie, gdyż w tym czasie mieszkałem w Warszawie, biorąc udział w różnych formatach, między innymi telewizyjnych programach „Szansa na sukces” w TVP i „Dzień Dobry TVN”, gdzie wchodziłem na żywo z zespołem.
Później zostałem wokalistą w projekcie „Polish-Jewish Folk in Jazz”, promowanym przez Grzegorza Keniksmana. Był rok 2009, graliśmy folklor polsko-żydowski w jazzowych aranżacjach, który jednak w Polsce nie cieszył się zbyt dużym powodzeniem, za to w Europie gromadził wielu widzów. Występowaliśmy w Berlinie, Hamburgu, Wiedniu, Brukseli, Rotterdamie, Bratysławie, Budapeszcie oraz Madrycie i właśnie po koncercie w hiszpańskiej stolicy dostaliśmy ofertę od znanego menedżera Andrew Wynna, który zaproponował nam wyjazd do Stanów Zjednoczonych i zagranie tam w kilkunastu klubach jazzowych. Wyprawa za ocean obfitowała w walory nie tylko muzyczne. W ciągu miesiąca wystąpiliśmy w Nowym Jorku, Miami, Waszyngtonie, Filadelfii i kilku mniejszych miastach. Najbardziej niesamowita była interakcja z publicznością, coś z czym nigdy wcześniej się nie spotkałem. Tańczyli, śpiewali, a wszystko na autentycznym spontanie. Co ciekawe, nawet niewykształcony muzycznie Amerykanin podświadomie klaszcze na dwa i cztery.
Nie mogłem się nadziwić jak popularny jest tam jazz – można go usłyszeć na ulicach, w barach, restauracjach, na stacjach metra… Nie jest to muzyka elit czy ludzi wyedukowanych, każdy miejscowy, z którym rozmawiałem, wie kim były Ella Fitzgerald czy Billie Holiday.
Z występem w Apollo Theatre w Nowym Jorku wiąże się wyjątkowa historia. Po koncercie podeszła do mnie elegancko ubrana kobieta, wnioskując z jej przyjęcia przez publiczność jakaś znana artystka. Była przekonana, że jestem gwiazdą w Polsce, co niestety nie było prawdą, i zapytała kogo najbardziej lubię słuchać. Odpowiedziałem, że Patti LaBelle, na co stwierdziła, że akurat w przyszłym tygodniu będzie śpiewać z nią koncert. Byłem w siódmym niebie, prosząc żeby pozdrowiła Patti ode mnie, jej największego fana znad Wisły. Po powrocie do hotelu dowiedziałem się, że moją rozmówczynią była legendarna Gladys Knight. Kolega uświadomił mnie, że jest ona tak samo sławna jak Patti Labelle, a może nawet bardziej, a moje zachowanie mogło zostać potraktowane jako nietakt. Gladys była jednak tak miła, że jestem pewien, iż się tym nie przejęła.

Stany Zjednoczone to kraj, który zrobił na tobie największe wrażenie?

– Owszem, ale nie mniej kocham Brazylię. Muzyka jest tam wszechobecna, na każdym kroku łatwo natknąć się na ulicznych grajków, a nawet grupy taneczne. W Rio de Janeiro naocznie przekonałem się, że samba może być grana nawet na… gitarach. Wieczorami deptaki przy plaży Copacabana tętnią życiem, a mnóstwo ludzi przychodzi żeby posłuchać pięknych dźwięków, pośpiewać i zatańczyć sambę czy bossa novę. Nastrój jest tam niepowtarzalny.

Twoje imię wpisuje się w latynoskie klimaty…

– W dowodzie figuruje Rafał, ale kiedy kilka lat temu na portalach społecznościowych próbowałem zmienić je na Rafael, żeby było łatwiejsze do wymówienia dla obcokrajowców, okazało się, że ta forma jest już zajęta. W tej sytuacji wpisałem Raffaell i tak już zostało…

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (1)

  1. Gratuluje skromnego sukcesu oraz wywiadu. Pozdrawia stryjek Stanisław