19 października 2019, 09:20
Koja w Ugandzie: Polakom, ktόrzy zmarli w drodze do Ojczyzny (1)

Wszystko zaczęło się od tego, że w tym roku skończyliśmy z mężem po 80 lat. To taki poważny już wiek, a przy tym okrągła rocznica i dzieci nasze, które z roku na rok obserwują nasze starzenie się, zdecydowały, że ojciec musi pojechać do Afryki. Musi znaleźć się znowu na terenie dawnego obozu polskich uchodźców w Masindi i Koji i postarać się odtworzyć wspomnienia z lat dzieciństwa, spędzonych na afrykańskiej ziemi. Prawdą jest, że z biegiem lat mąż coraz częściej wraca wspomnieniami do tamtych dni i zaczyna dzieciom trochę więcej opowiadać o tym jak to w tej Wschodniej Afryce było. Postanowiły one, że trzeba rodzicom zorganizować taki wyjazd, uzupełniając w ten sposόb program ich podróży dookoła świata – też z inicjatywy dzieci – w 2004 roku, kiedy decydując się na Azję i Amerykę musieli ominąć Afrykę i Południową Amerykę.

 

Jak się okazało zorganizowanie wyprawy śladami Polaków, którzy po tz amnestii i opuszczeniu Związku Sowieckiego zostali wysyłani dalej przez rząd brytyjski na tereny kolonii brytyjskich nie zaangażowanych w akcję wojenną, okazało się wykonalne. Polacy, uratowani z Nieludzkiej Ziemi, stali się dla rządu angielskiego poważnym problemem. Mężczyźni przystąpili do armii polskiej, tworzącej się w Palestynie u boku wojska brytyjskiego, ale coś trzeba było zrobić z rodzinami oraz niezdolnymi do walki mężczyznami. I wysyłano ich głównie do Afryki i Indii, do kolonii brytyjskich. Na terenie Afryki Wschodniej powstało wiele dziesiątek obozów dla polskich uchodźców, a między nimi w Koji i Masindi, w których pamięć o Polakach jest ciągle żywa.

Korzystając z licznych znajomości i zawsze pomocnego Internetu nasz córka trafiła na małą agencję turystyczną w Polsce, która specjalizuje się w organizowaniu wakacji w Afryce dla małych grup i pojedynczych osób, dostosowując program do zainteresowań i potrzeb klientów. I tak powstał pakiet przygotowany wyłącznie dla nas, zawierający elementy: nostalgiczny (dla męża), turystyczny i odpoczynkowy. Dzieci oczywiście nie wiedziały czy my się zdobędziemy na taką wyprawę, musiały więc z nami przeprowadzić poważną rozmowę.

I tak po paru miesiącach letnich, kiedy działy się inne rodzinne imprezy, znaleźliśmy się z mężem na ogromnym ognisku w Entebbe, po 16 godzinach podróży. Czekała na nas pani Dorota i jej kierowca, Ugandyjczyk Patrick, którego Polacy często z nim podróżujący przezwali pan Patrycki. O pierwszych wrażeniach pobytu na afrykańskim kontynencie (dotychczas byłam tylko w Egipcie), opowiem przy innej okazji. Teraz biorą górę emocje związane z męża przeszłością, a konkretnie jego dzieciństwem. Nasza miła przewodniczka dużo wiedziała o obozie polskim w Masindi; dużo na ten temat czytała, natomiast obca jej była zupełnie sprawa byłego obozu w Koji, w którym mąż spędził ostatnie dwa lata pobytu w Afryce 1948-1950, opuszczając kontynent ostatnim transportem na pokładzie okrętu Dundalk Bay, który wiózł ich z Mombasy do nowego życia w Anglii. Wprawdzie rodzice marzyli o emigracji do Australii, ale rząd australijski nie był zainteresowany ani dziećmi ani dorosłymi niezdolnymi do pracy, a do takich należała rodzina męża. Pochowali oni wprawdzie dziadka na Syberii, a babcię w Afryce, ale definitywnie nie kwalifikowali się na emigrację do Australii: chorowici rodzice i trójka dzieci!

Nasze pierwsze kroki skierowaliśmy do Koji z racji tego, iż jest ona bliższa Entebbe gdzie wylądowaliśmy i jej historia była nam mniej znana. Jak się okazało trzeba tylko chcieć, a można wiele osiągnąć! Nasz wspaniały kierowca zawiózł nas do najbliższej do Koji miejscowości, gdzie spotkaliśmy jego kolegę, kolejnego przewodnika, który dosiadł się do nas i poprowadził nas na właściwą drogę – już polną, ubitą i bardzo wyboistą. Nasz sześcioosobowy landrover, z czterokołowym napędem, podskakiwał niemiłosiernie, a droga ciągnęła się w głąb bushu. Mijaliśmy osiedla, nieprawdopodobnie biedne i zaniedbane, zamieszkałe jednak przez całe rodziny, i dotarliśmy w końcu do Koji. Jak się okazało teren, na którym kiedyś był położony polski obóz, należy dziś do prywatnego gospodarza. Zamkniętej bramy pilnuje kilku jego pracowników, wpuścili nas jednak na teren posiadłości, choć właściciela nie było w pobliżu. Usłużny David, administrator w lokalnej szkole, wskoczył na motor aby nas podprowadzić w odpowiednim kierunku.

Pierwszym celem naszej wyprawy był polski cmentarz, z pomnikiem upamiętniającym tych, którzy zmarli na terenie obozu w Koji, nie doczekawszy się – jak marzyli – powrotu do wolnej Ojczyzny. Cmentarz jest pod opieką polskiej ambasady w Nairobi i został odtworzony na miejscu starego, polskiego cmentarza. Wiadomo kto tam zmarł i kto został tam pochowany, bo zachowały się pewne dokumenty , natomiast nie wiadomo zupełnie gdzie kto leży. Podjechaliśmy pod cmentarz. Brama była zamknięta, właściciela nie było, a my przecież chcieliśmy obejrzeć groby i pomnik ustawiony na wzniesieniu u szczytu cmentarza.. Obeszło się bez klucza. Podjechał motor, z motoru na mur i ‘hop’ na drugą stronę. Dobrze, że nas nie widział właściciel ani polski ambasador! Gorzej mogło być z powrotem, ale na razie tym się nie przejmowaliśmy.

Cmentarz w Koji jest ładnie utrzymany. Jest otoczony murem z żelazną bramą na początku alejki prowadzącej do pomnika zawierającego napis: ‘Polakom, ktόrzy zmarli w drodze do Ojczyzny’. Na płycie wypisane są imiona, nazwiska i daty zgonu tych, których zabrała śmierć na tej afrykańskiej ziemi. Nie doczekali się powrotu do Ojczyzny, ale większość ich współtowarzyszy, choć doczekała się wyjazdu z Afryki, też nie doczekała się powrotu do Ojczyzny. Jak wiemy zakończenie drugiej wojny światowej nie przyniosło ani wyzwolenia, ani powrotu do domu. Domu, który nagle znalazł się poza granicami Polski. Skazani na życie na emigracji nie doczekali się upadku komunizmu i wolnej Polski.

Groby, identyczne, z białymi krzyżami, nie mają nazwisk. Są tylko symbolicznym miejscem pochówku tych, którzy umarli w obozie i zostali pochowani na cmentarzu, który z czasem uległ zniszczeniu, groby się zapadły a pamięć o zmarłych pozostała tylko w sercach najbliższych.

Po 1989 roku władze polskie zainteresowały się jednak losem Polaków, którzy, po 1942 roku, trafili do Indii czy Afryki – na teren angielskich kolonii – i stwierdzono wtedy, że ślady obozów się zacierają, a pamięć o tych którzy tam pomarli powoli zanika. Prężna akcja rządowa i organizacji pozarządowych doprowadziły do tego, że polskie ambasady w Ugandzie i Kenji zainteresowały się dawnym cmentarzem; odnaleziono miejsce pochówku, położone na terenie rodzinnym pierwotnego właściciela ziemi i otrzymawszy pozwolenie – może nawet i wykupiwszy ten kawałek ziemi – postawiono pomnik upamiętniający pomarłych Polaków, a kości ich zebrano i pochowano w symbolicznych grobach. Widok biało-czerwonej flagi powiewający ponad murem cmentarza i zwiastujący wszystkim, że tu jest skrawek ziemi polskiej, robi niesamowite wrażenie.

Przeskoczyliśmy ponownie przez mur i wyruszyliśmy przed siebie w poszukiwaniu innych śladów obecności polskiego obozu na tym terenie. Niestety, śladów tych praktycznie biorąc nie było, choć spacerowaliśmy wzdłuż wybrzeża jeziora Victoria, a mąż szukał ostrej skały z której niesforni chłopcy skakali do wody, choć było to absolutnie zabronione i źle się skończyło dla jednego kolegi, którego porwał krokodyl. Szukał mąż również małej wyspy, którą pamiętał, ale było to 70 lat temu i poziom wody w jeziorze mógł w tym czasie ulec poważnym zmianom. Niemniej spacer wzdłuż jeziora przez pola, między bananowacami, trzciną cukrową i dziką roślinnością był uroczy. A przez cały czas towarzyszył nam lokalny ‘anioł stróż’, który niewątpliwie pilnował gospodarstwa swego pana, ale również, zapewne, liczył na szczodry napiwek na końcu całej wyprawy!

Przy bramie czekał na nas właściciel, który ponoć ucieszył się nasza obecnością, chciał nam pokazać pomnik na cmentarzu, który już odwiedziliśmy i zaprowadził nas w gąszcze – karczowane dla nas przez kolejnego uczynnego pracownika, aby nam pokazać murowane pozostałości po ogromnym zbiorniku na wodę, który musiał przecież kiedyś obsługiwać potrzeby mieszkańców obozu.

Nie był to jednak koniec naszego pobytu w Koji, choć opuściliśmy już teren prywatnego, nieźle prosperującego gospodarstwa. Władze polskie, po oczyszczeniu terenu i zabezpieczeniu pamięci o pomarłych i w ogóle obecności Polaków na tym miejscu, postanowiły tą pamięć ugruntować wprowadzając w czyn dwa projekty w Koji. Na terenie starej wioski, po dziś bardzo biednej i zapadłej, Polacy zbudowali klinikę dla chorych z okolicy. Zbudowali i nadal częściowo finansują. Dumna kierowniczka oprowadziła nas po nowoczesnym, jak na tamtejsze warunki, budynku. Lewe skrzydło kliniki – dział kobiet, głównie ciężarnych – przechodzi teraz gruntowny remont, równie finansowany przez władze polskie, reszta więc budynku musi zaspokoić wszystkie potrzeby. Nam kliniki wydała się raczej podstawowa, ale ma maszyny do badania ciśnienia, jednorazowe strzykawki i rękawiczki, porodówkę i własne laboratorium. Dla lokalnych mieszkańców jest prawdziwym zbawieniem, ratując życie, szczególnie noworodków, między którymi jest bardzo wysoka śmiertelność. Widać, że obecność Polaków – nas – symbolizujących naród polski, była dla nich ogromną radością.

Drugiem obiektem, tym razem sponsorowanym przez fundację Dziecko Afryki, jest szkoła do której uczęszcza dwieście 5-15 letnich chłopców i dziewcząt. Niektórzy z nich są na specjalnych stypendiach i mieszkają na terenie szkoły, która zapewnia im naukę, nocleg i wyżywienie, ale również i miejsce do zabawy i odrabiania lekcji oraz stałą opiekę, której na pewno brak im było w domu. Dzieci – ładnie ubrane w szkolne mundurki – były zawstydzone, ale grzeczne i uśmiechnięte. Patrząc na warunki w jakich żyją, w jakich się uczą, wdzięczni za tą niebywałą szansę życiową, przychodziły mi na myśl dzieci w naszym rodzinnym Tottenham, równie czarne i wesołe, ale z jakże innym podejściem do życia! Dobrze by im zrobiła wizyta w takiej szkole.

 

Obeszliśmy klasy, z czarnymi tablicami i kredą, z drewnianymi ławkami ustawionymi twarzą do nauczyciela i pracami dzieci rozwieszonymi na sznurkach i zatrzymaliśmy się przy fotografiach. Jak się okazało – z życia obozu polskiego w Koji, któremu zawdzięczają swoją dzisiejszą korzystną sytuację.
Opuszczaliśmy Koję z żalem. Ciężkie, ciężkie życie. Pewnie tu już nigdy nie wrócimy, ale dobrze, że dana nam była ta szansa!

Aleksandra Podhorodecka

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Aleksandra Podhorodecka

komentarze (0)

_