20 marca 2019, 12:39
Remi Rachuba: Mogę być nawet krzesłem
Zawsze marzyłem żeby zostać aktorem. I mimo że wielu ludzi z artystycznej branży nie wierzyło we mnie, dopiąłem swego – mówi Remi Rachuba w rozmowie z Piotrem Gulbickim.

W 2016 roku wystąpiłeś w spektaklu „Lucja z Lammermooru” w Royal Opera House w Londynie.

– Kiedy otrzymałem maila z pytaniem czy byłbym zainteresowany udziałem w tym projekcie, bez chwili wahania odpisałem: „mogę być w nim nawet krzesłem”. Występ w takim miejscu, do tego w produkcji mojej ulubionej reżyserki Katie Mitchell, traktowałem jako wielkie wyróżnienie. Zagrałem tam szkockiego służącego, u boku wybitnych śpiewaków operowych, między innymi Aleksandry Kurzak i Artura Rucińskiego. To wtedy zakochałem się w muzyce Donizettiego, której słucham do dziś.

Wcześniej byłeś związany z grupą dreamthinkspeak z Brighton.

– I jestem do dziś. Zadebiutowałem u nich w sztuce „Before I Sleep”, opartej na „Wiśniowym Sadzie” Antoniego Czechowa. Był rok 2010, dwujęzyczna obsada, składająca się z ponad dwudziestu osób. W przedstawieniu dużą rolę odgrywała improwizacja z publicznością, gdyż akcja toczyła się w domu towarowym i trwała ponad cztery godziny. Odnieśliśmy duży sukces, dwukrotnie przedłużano nasze występy, a spektakl spotkał się też z owacyjnym przyjęciem podczas Holland Festival w Amsterdamie.
Później zagrałem w przedstawieniu „In the Beginning was the End”, wcielając się w żyjącego w swoim własnym świecie naukowca. Był on całkowitym przeciwieństwem mnie, dlatego zawsze przed występem schodziłem do laboratorium gdzie odgrywaliśmy sceny, żeby odnaleźć tę postać w sobie. W ramach grupy dreamthinkspeak wystąpiłem jeszcze w dwóch innych przedstawieniach: „Absent” oraz „The Rest is Silence”.

Artystycznie spełniłeś się na brytyjskiej ziemi?

– Spełniałem i spełniam nadal, wierzę bowiem, że jeszcze wiele przede mną. Tu dostałem szansę realizacji swoich marzeń, a aktorem chciałem zostać od dziecka, chociaż w rodzinnym domu nie mieliśmy takich tradycji – mama była nauczycielką wychowania fizycznego, natomiast tato pracownikiem administracji państwowej. Pochodzę z niewielkiej miejscowości Kudowa Zdrój, więc podczas wycieczek szkolnych w większych miastach nie mogłem ominąć teatru i zawsze po zakończeniu spektaklu biegłem do wszystkich aktorów po autografy.

Byłem bardzo energicznym dzieckiem. Grałem w siatkówkę, tenisa, pływałem. Udzielałem się jako zuch, uczestniczyłem w różnych występach, konkursach, apelach. Przełomowym momentem w moim artystycznym rozwoju okazało się spotkanie Anny Dziedzic, która uwierzyła we mnie i dała mi szansę. Prowadziła Studio Dramy w Mazowieckim Centrum Kultury i Sztuki w Warszawie, gdzie zacząłem zgłębiać tajniki aktorstwa (osiem godzin zajęć w tygodniu plus spektakle dla publiczności). To był bardzo intensywny okres, bo w tym samym czasie, po przeprowadzce do stolicy, pracowałem jako nauczyciel angielskiego w liceum, popołudniami prowadziłem zajęcia z tego języka w firmach, a do tego studiowałem zaocznie kulturoznawstwo w Ośrodku Studiów Amerykańskich na Uniwersytecie Warszawskim.

Dzięki ciężkiej pracy w czasie wakacji mogłem sobie pozwolić na wyjazdy i opłacenie kursów aktorskich – w Londynie (Royal Academy of Dramatic Arts oraz London Academy of Performing Arts), Nowym Jorku (American Academy of Dramatic Arts) i Moskwie (Moscow Arts Theatre School).

Intensywny okres.

– Nawet bardzo. Dziś sam się dziwię, w jaki sposób udawało mi się to wszystko pogodzić, ale wtedy miałem jasno określony cel – aktorstwo traktowałem jako swoje przeznaczenie. Niestety, po drodze nie brakowało rozczarowań. Nie dostałem się do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie, a od kilku osób związanych z tą branżą usłyszałem żebym dał sobie spokój, bo i tak nic z tego nie będzie. Takie stwierdzenia nie były motywujące, ale nie zważałem na to i dalej robiłem swoje. Na zakończenie kursu aktorskiego w Londynie podeszła do mnie dyrektorka szkoły, absolwentka Royal Academy of Dramatic Arts, w której odbywały się zajęcia, mówiąc, że bardzo jej się podobały sceny z moim udziałem. Byłem tym mocno uradowany, bo po raz pierwszy usłyszałem, że to co robię się komuś podoba.

Dlatego wyjechałeś na Wyspy?

– Po ośmiu latach pracy w Polsce chciałem doświadczyć czegoś nowego, na własne oczy zobaczyć jak uczy się angielskiego w Wielkiej Brytanii. A jednocześnie marzyłem, że uda mi się posmakować aktorskiej przygody. I tak się stało. W 2005 roku, niedługo po przyjeździe, pracując już w liceum w Glasgow stawiłem się na casting i dostałem angaż do sztuki „Volpone” w Teatrze Ramshorn, gdzie reżyserka podczas prób rozbudowała mi rolę. Zagrałem tam klauna z dwoma marionetkami, z których każda miała inny głos.

Później trafiłem do innego spektaklu, w tym samym teatrze, ale niestety reżyser po dwóch tygodniach zrezygnował ze mnie. To znów był cios, na szczęście szybko się po nim podniosłem, dostając trzy role w przedstawieniach granych podczas festiwalu Fringe w Edynburgu. Moja artystyczna kariera w końcu zaczęła nabierać tempa.

I zdecydowałeś się na studia aktorskie.

– List z informacją, że dostałem się do Royal Conservatoire of Scotland sprawił mi wielką radość, jednak nie lada wyzwaniem okazało się znalezienie funduszy na sfinansowanie nauki. Uruchomiłem wszystkie kontakty, pisałem między innymi do słynnych aktorów Cate Blanchett i George’a Clooneya, by ostatecznie otrzymać finansowe wsparcie od jednej z polskich fundacji.

Teraz, z perspektywy czasu uważasz, że był to dobry wybór?

– Spełniłem swoje marzenia, a jednocześnie studia okazały się bardzo intensywne. W „Królu Learze” wykładowcy obsadzili mnie w wymagającej roli Edgara. Musiałem wykazać się niezłą kondycją fizyczną, żeby temu podołać, jako że jednego dnia, zgodnie z brytyjskimi standardami, graliśmy przedstawienie popołudniowe i wieczorne.

Z kolei w „Ashes Blood”, sztuce napisanej przez wybitnego szkockiego pisarza Davida Harrowera dla wybranych pięciu studentów z roku, wcieliłem się w 65-letniego ojca, szefa firmy autobusowej.

W trakcie studiów poznałem wielu ciekawych ludzi, nawiązałem nowe znajomości, co zaowocowało w mojej późniejszej artystycznej drodze. Po ukończeniu Royal Conservatoire of Scotland nie wróciłem już do pracy nauczyciela w liceum, natomiast zacząłem się zajmować tłumaczeniami, głównie ustnymi – w szpitalach, trybunałach, opiece społecznej, zasiłkach… Zdałem z wyróżnieniem egzaminy na tłumacza przysięgłego i muszę przyznać, że bardzo lubię to zajęcie, bo z jednej strony nadal rozwijam swój angielski, a z drugiej pomagam ludziom poznając wiele różnych, nierzadko bardzo nietypowych historii. Jednocześnie jest to elastyczna praca, w której sam wyznaczam sobie ramy czasowe, dzięki czemu mogę ją łączyć z aktorstwem. W Wielkiej Brytanii w teatrach nie ma etatów, w poszczególnych projektach występuje się przez określony okres, a potem, jeśli brakuje dalszych zleceń, wraca się do wykonywanego zawodu. Ja, mając ten luksus, zagrałem w kilku wspomnianych wcześniej przedstawieniach. Wszystkie były ciekawym wyzwaniem, natomiast nie mniej interesującym doświadczeniem okazały się trzyipółdniowe próby organizowane w garażu do objazdowego spektaklu „Pinokio”, gdzie wcieliłem się w pięć postaci. W piątym dniu miałem występ, co całkowicie kontrastowało z czterotygodniowymi przygotowaniami w szkole teatralnej.

W międzyczasie przeprowadziłeś się do Londynu.

– W 2013 roku, po ośmiu latach pobytu w Glasgow. Do Szkocji mam jednak wielki sentyment, ilekroć tam wracam zawsze czuję się jak w domu.

Co uważasz za swój największy sukces?

– Cechy, które ukonstytuowały mnie jako aktora i człowieka. Niepoddawanie się, determinacja, ambicja, realizowanie własnych pasji bez względu na przeciwności. A także to, że ludzie wracają do mnie oferując kolejne projekty.

Obecnie pracuję nad swoim dwujęzycznym monodramem „The Intruder”. Był on nominowany do nagrody w konkursie King’s Head Theatre w Londynie, a jednocześnie znalazł się w czołówce konkursu BBC Writers Room, do którego zgłoszono cztery tysiące sztuk. Napisałem go po angielsku, a później powstała też wersja polska pod tytułem „Intruz”. Latem przyszłego roku planuję zaprezentować ten spektakl podczas festiwalu Fringe w Edynburgu, obecnie zbieramy zespół.

Niezmiennie żyjesz teatrem.

– Teatrem i kinem. Mimo że mam 44 lata nic się nie zmieniło – często chodzę na warsztaty, jestem ciekawy innych artystów, staram się być coraz lepszy. Cały czas podążam drogą, którą sobie wytyczyłem jako mały chłopak, wieszając nad łóżkiem kartkę z napisem: „Zostanę aktorem!”. Bo w życiu trzeba robić swoje, a ludzie to zauważą – twoją pasję, że ci zależy, że chcesz coś osiągnąć. Wtedy nawet wszechświat pomoże i zaistniejesz…

Na zdjęciu: Remi Rachuba w spektaklu „King Lear”

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_