03 grudnia 2018, 10:00
Moszczyński: To już chyba tego Brexitu nie będzie

Od momentu ogłoszenia wyniku referendum w czerwcu 2016 roku czułem, że muszę być realistą. Mimo czarnej rozpaczy nad idiotyzmem tego wyniku, czułem, że decyzja jest nieodwołalna. Jakiś Brexit będzie. Tylko nie wiadomo, jaki ma być. Albo będzie łagodniejszy i mniej szkodliwy, albo na odwrót. Choć sympatyzowałem z akcjami protestu i demonstracjami za pozostaniem w Unii, a nawet dwukrotnie przemawiałem na masowych wiecach antybrexitowskich na Parliament Square, to czułem, że nic z tych protestów nie wyjdzie. Parokrotnie mówiłem wtedy na polskich spotkaniach, a między innymi na konferencji o Brexicie przy Uniwersytecie Warszawskim dwa lata temu, że można by pomarzyć o nowym referendum, tylko gdyby była dramatyczna zmiana w sondażach opinii publicznej. A tu nic. Poparcie dla obu opcji, pozostania i opuszczenia, zastygło przez następny rok na poziomie około 44% dla obydwu. Kraj był rozdarty na pół i nie było powodu do nadziei.

Uk Eu Leave Britain Europe Brexit Referendum

Osobiście zaangażowałem się w akcję bronienia praw obywateli unijnych w ramach wpływowej organizacji the3million, gdzie nie kwestionowaliśmy prawidłowości Brexitu. Zajmowaliśmy się tym, co wydawałoby się realistyczne, a więc udziałem w debacie o tzw. „settled status”, spotkaniami z brytyjskimi ministrami, urzędnikami Home Office i decydentami w Brukseli. Mogliśmy się prywatnie karmić mrzonkami o możliwym powrocie Wielkiej Brytanii na łono Unii Europejskiej, ale to była tylko wymówka dla marzycieli i naiwniaków. Nawet Donald Tusk, twardogłowy i rzeczowy jak zawsze, mógł sobie raz pozwolić w czasie któregoś potknięcia rządu brytyjskiego, do zanucenia pod nosem piosenki Lennona „Imagine,” myśląc o nawrocie Anglii do Europy, ale pogodził się już dawno z tym, że to już jest nierealne. To tak jak powiedzonko „Na przyszły rok w Jerozolimie,” które powtarzali sobie na pociechę przez tysiące lat pobożni Żydzi porozrzucani w diasporze na różnych kontynentach. Nikt nie przewidywał, że to mogłoby się kiedykolwiek zrealizować.

Gdy rząd brytyjski przystąpił do negocjacji po uruchomieniu procedury artykułu 50 Traktatu Lizbońskiego zaczęła się wijąca konga polityków podążających w różnych kierunkach, z różnymi wersjami, jak to odejście miało wyglądać. Jednak wszyscy kurczowo trzymali się nawzajem, aby taniec utrzymał rytm i kierunek, a wspólnym hasłem wszystkich uczestników tańca była ta sama przyśpiewka, czyli „Szanujemy demokratyczny głos społeczeństwa ujawniony w wyniku referendum”. Powtarzali to zarówno zajadli Brexitowcy, jak i osoby, które przedtem głosowały za pozostaniem, jak Theresa May i znaczna część jej gabinetu. Co prawda, byli tacy, którzy nie chcieli się do tego zawiłego tańca podłączyć, choćby liberałowie i redakcja tygodnika „The European”, ale oni byli po za marginesem politycznego mainstream’u.

Debata publiczna w ówczesnych mediach dotyczyła raczej spraw bardziej technicznych. Na przykład, jak uchronić wolność poruszania się między obu Irlandiami, czy jak traktować obywateli unijnych? Lub czy utrzymać dostęp do unii celnej czy jednolitego rynku, czy też nie? Oczywiście walczono o te „techniczne” kwestie z dużymi emocjami. Najbardziej zatwardziała grupa zwolenników Brexitu nie omieszkała wytykać wszelkie próby złagodzenia warunków wyjścia, jako akty zdrady narodowej i podważenie „demokratycznej” woli ludu, a zwolennicy tzw. „miękkiego Brexitu” oskarżali swoich przeciwników o ignorancję i ślepy nacjonalizm. W tej zawierusze zarówno politycy konserwy, jak i Labour, byli zauroczeni widmem decyzji ludu którą tak na prawdę, w głębi serca, wcale nie szanowali. Musieli udawać. Dlatego wystąpienia publiczne na temat Brexitu pachniały pozerstwem i w ten sposób odczytywała to znaczna część społeczeństwa, czująca coraz większe rozczarowanie wobec elit politycznych.

W ostatnich czterech miesiącach debata publiczna ograniczyła się już tylko do dwóch opcji, albo będzie umowa z Unią na podstawie skomplikowanej formuły pani May, tzw. planu „Chequers”, albo w ogóle umowy nie będzie. Projekt Pani May był wyjątkowy zawiły, ale ofiarował, przynajmniej na papierze, tego czego normalne osoby głosujące za Brexitem na prawdę sobie życzyły, czyli suwerenność sądownictwa i parlamentu brytyjskiego, koniec wolnego poruszania się ludności między UK a UE i możliwość zawarcia oddzielnych umów handlowych z państwami z innych kontynentów. Natomiast zwolennikom bliższych stosunków z Unią jej plan zaofiarował dostęp do unijnych towarów rolniczych i przemysłowych bez płacenia cła, dalszy współudział we wspólnych  projektach kulturalnych i naukowych i gwarantowane prawa pobytu i pracy dla zamieszkałych  obywateli unijnych na Wyspach i dla Brytyjczyków w Europie. A więc coś dla wszystkich. Traktowała to jako projekt pojednawczy dla obu stron. Ale właśnie dlatego ten plan nie podobał się gorętszym zwolennikom i jednej, i drugiej strony, którzy wspólnie obwołali wynik jej projektu jako upokorzenie dla kraju, który już nie jest partnerem Unii, ale lennikiem się staje, czyli czymś gorszym niż było dotychczas, kiedy Wielka Brytania współdecydowała w polityce europejskiej. Do tego doszła jeszcze kwestia granic Irlandii południowej i północnej. Tymczasowy współudział w tymczasowej unii celnej gwarantujący wolną granicę obu państw ma trwać dopóty, dopóki obie strony zgodzą się wspólnie na rozwiązanie monitorowania handlu przygranicznego przez najnowocześniejszą technikę jeszcze nie odkrytą. Według opozycji uzależniało to całą umowę od weta unijnych ekspertów.

Przy tym skomplikowanym pakiecie rządowym, w którym każdy znajdzie coś złego, opcja twardych Brexitowców była oczywista i prosta. Nie potrzeba żadnej umowy i wszystkie nici współpracy od 40 lat mają być zerwane. I dopiero teraz wypłynęły na wierzch prawdziwe skutki czystego zerwania. Chaos w handlu zagranicznym i w transporcie, jeszcze większy spadek waluty, rosnące bezrobocie, możliwość zawieszenia praw pobytu Brytyjczyków w Unii, zaprzestane lotów międzynarodowych dla linii brytyjskich, braki żywności i leków, zakażenie czystości wody pitnej, możliwość twardej granicy w Irlandii prowokującej znowu fanatyków irlandzkich do rozboju, obawa nowego referendum o niepodległość Szkocji. Istna puszka Pandory. Przeciętny Brytyjczyk oblany został zimnym potem na samą myśl, jak ten chaos odbije się na nim i na jego rodzinie.

Przy tym obrazie zgrozy i żalu, przypominającej szkaradne wizje Hieronymusa Boscha, pani May wciąż powtarza swoją mantrę, wierząc. że po przyjęciu jej planu na szczycie brukselskim parlament i naród brytyjski przyjmie jej plan. Jeżeli wierzyć dzisiejszym wypowiedziom posłów i sondaży publicznych, myli się. Obecny parlament prawdopodobnie odrzuci jej plan już 12 grudnia, mimo że pani May grozi rezygnacją. Ani skrajni Brexitowcy, ani jej sojusznicy protestanccy z północnej Irlandii, ani proeuropejscy Torysi, ani Jeremy Corbyn (oczekujący możliwości nowych wyborów parlamentarnych), ani prounijni posłowie labourzyści, ani narodowcy szkoccy, nie poprą ją. Co wprowadza dalszy chaos i nawet bezkrólewie w partii rządzącej, a zostawi opcję „no deal” jako jedyną opcję na agendzie. Komentatorzy telewizyjni rozkładają ręce i mówią „nie mamy najmniejszego pojęcia, co teraz będzie.” Rozpacz i mgła.

Ale pozostaję optymistą dla Polski i tutejszych Polaków. Pomaga mi, nie jakaś głupia nadzieja, ale czysta arytmetyka. Trzeba liczyć głosy w parlamencie, już nie według podziałów partyjnych, ale tak w ogóle, jakby miało być głosowanie bez dyscypliny partyjnej.

Czy jest większość w parlamencie za projektem pani May? Obecnie nie. Czy jest większość za odrzuceniem wszelkich umów z Unią („no deal”)? Zdecydowanie nie. Czy jest większość w partii konserwatywnej za zmianą przywódcy? Też nie. Czy jest wystarczająca większość 2/3 głosów, aby konstytucyjnie rozwiązać parlament i ogłosić nowe wybory? Nie ma. Czy Jeremy Corbyn ma szanse uformować rząd w obecnym parlamencie po odrzuceniu projektu rządowego? Nie ma. Czy można znaleźć alternatywny projekt dla wyjścia z Unii, jak np. tak zwany wariant norweski, czy członkostwo w Europejskim Obszarze Gospodarczym? Unia już wyraźnie powiedziała, że nie ma już więcej czasu na nowe negocjacje. Wygląda na to, że parlament będzie sparaliżowany.

To co zostaje? Na co by mogłaby jeszcze być większość? Mogą się jeszcze odwołać ponownie do ludu. Nie ma jeszcze za tym większości, ale również nie ma większości przeciw takiej koncepcji, jeżeli inne opcje odpadną. Jeżeli lud ma głosować, to pozostają tylko trzy opcje: opcja pani May odrzucona przez parlament, opcja twardego wyjścia bez umowy lub opcja odwołania całego Brexitu. Coraz większa część elektoratu jest przerażona obecnymi opcjami. W ostatnich sondażach You Gov z udziałem 10,000 uczestników, 68% uważa że umowa oparta o projekt „Chequers” jest zła, 45% popiera nowe referendum (tzw. People’s Vote), aby osądzić ostateczny projekt umowy, a 34% nie chce takiego nowego głosowania. Gdyby był ponowny wybór 53% głosowałoby za pozostaniem w Unii, a 47% za wyjściem. Co raz więcej polityków chce nowe głosowanie, jak np. lewicowy ruch Momentum, umiarkowani Torysi, łącznie nawet z poszczególnymi członkami obecnego rządu, jak również partie szkockie i liberalne. A najbardziej takiego referendum chcą młodzi. Sprawa może wrócić jeszcze na wokandę.

Arytmetyka swoje, ale to może nastąpić tylko przy dramatycznych przesileniach, które ta arytmetyka narzuci partiom. Pani May musi przyjąć, że przegrała i odwołać się sama do społeczeństwa; większość posłów Partii Pracy musi zbuntować się przeciw antyunijnej strategii Corbyna, albo jego przekonać na specjalnej konferencji partyjnej; słownictwo nowego referendum będzie musiało być jasne i przejrzyste.

A gdy przyjdzie do samego referendum trzeba będzie przekonywać starszych członków elektoratu, aby słuchali, co im podpowiadają wnukowie. Nie wystarczy oprzeć się na sympatykach; trzeba przekonać znaczną część tych, co w swojej niewiedzy głosowali za wyjściem. Wtedy dopiero może być stoczona walna bitwa o przyszłość Wielkiej Brytanii, a zarazem Unii. Bitwa byłaby brutalna i nie wykluczałbym aktów przemocy i zastraszenia przed jak i po takim referendum. Mimo tego opcja ostatecznego stłamszenia całego Brexitu staje się coraz bardziej realna.

Wiktor Moszczyński

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_