22 stycznia 2017, 10:03
Dom dla kombatanta, ale nie dla powstańca

Gdy po 123 latach zaborów Polska odzyskała niepodległość, pojawiła się potrzeba wykreowania silnych wzorców i tradycji, do których mogłoby się odwoływać społeczeństwo i które stanowiłyby fundament myśli patriotycznej. Józef Piłsudski, urodzony trzy lata po upadku powstania styczniowego, wychowywał się w czasie żałoby narodowej, ale także w duchu szacunku do uczestników heroicznego, najdłużej trwającego, masowego zrywu niepodległościowego XIX wieku.

Wyniesione z rodzinnego domu wartości zaowocowały w przyszłości. Jednym z pierwszych postanowień Marszałka po 11 listopada 1918 roku było przyznanie weteranom z 1863 roku prawa do noszenia munduru Wojsk Polskich oraz dożywotnią pensję i rentę dla wdów po żołnierzach wypłacaną ze Skarbu Państwa. Szeregowi żołnierze otrzymali awanse na podoficerów, a oficerów awansowano na wyższe stopnie.

Odrodzona Rzeczpospolita czyniła również starania, celem których było zadbanie zwłaszcza o tych z kombatantów, którzy samotnie dożywali swoich dni oraz wymagali stałej opieki socjalnej i medycznej. W Krakowie, Lwowie, Wilnie i Włocławku powstały domy i przytuliska, także finansowane przez państwo. Najbardziej znanym tego typu ośrodkiem było otwarte w 1924 r., Schronisko Weterana 1863 r. na warszawskiej Pradze.

Co więcej, wojskowi i wszyscy urzędnicy ministerialni mieli obowiązek oddawania honorów weteranom.

– Na własne oczy widziałam, jak ulicą Floriańską szedł taki umundurowany dziadek, z takimi wąsami, z taką brodą, a z drugiej strony szedł pułkownik i z daleka trzaskał mu obcasami i walił w dach. Taki był rozkaz, że mundurowi zawsze pierwsi salutują powstańcom. Najbardziej mnie rozśmieszyło, gdy listonosz szedł i też salutował, bo był w mundurze – opowiada Wanda Traczyk-Stawska, która jako Warszawianka urodzona w 1927 roku, bardzo dobrze pamięta dom dla weteranów.

– Mój tata był z Legionów, dlatego miał wielki szacunek do powstańców. Pamiętam, że prowadzał nas, mnie i brata, do tego domu, ilekroć szliśmy do ZOO, bo to było niedaleko. Była tam świetlica, gdzie można było rozmawiać z tymi ludźmi. My im nosiliśmy kwiatki i czekoladki, a oni nam opowiadali o powstaniu – wspomina.

To było jedno z podstawowych założeń. W każdy wtorek odbywały się tu spotkania „czcigodnych staruszków”, które miały charakter towarzyski, ale dla odwiedzających ośrodek uczniów także edukacyjno-wychowawczy.

– I my w czasie powstania w 1944 roku rozmawialiśmy między sobą i żartowaliśmy, że teraz to nas będą odwiedzać i kwiaty przynosić. I jeszcze chłopacy mówili, że oni nie chcą grantowych mundurów. Że oni chcą inne, aby się wyróżniać, że sami coś zaproponują – mówi z rozrzewnieniem Traczyk-Stawska.

Tak się jednak nie stało. Wielu z tych, którzy przeżyli powstanie, umarło w zapomnieniu, w swoich skromnych mieszkaniach. W czasie komunistycznego reżimu bali się ujawniać. Część z nich w ogóle w swoim życiorysie nie wspominała o swojej powstańczej przeszłości.

fot. Marianna Bukowski

Wanda Traczyk-Stawska w powstaniu warszawskim brała udział jako strzelec i łączniczka Oddziałów Osłonowych Wojskowych Zakładów Wydawniczych – Biura Informacji i Propagandy – Komendy Głównej Armii Krajowej. Jej oddział był oddziałem dyspozycyjnym Antoniego Chruściela ps. „Monter”. Był kierowany do wsparcia oddziałów powstańczych walczących w Śródmieściu Północnym. Wcześniej Wanda działała w konspiracji niepodległościowej. Jako członkini Szarych Szeregów od 1943 roku w ramach akcji „N” wręczała listy z wyrokami osobom skazanym na śmierć przez Polskie Państwo Podziemne. 6 września 1944 roku została ciężko ranna na ul. Smolnej, po kapitulacji powstania trafiła do niewoli niemieckiej. Jej wspomnienia stały się kanwą filmu dokumentalnego „Portret Żołnierza” w reżyserii Marianny Bukowskiej.

– Nigdy nie mieliśmy żadnego żołdu. Pięć lat okupacji, człowiek codziennie narażał swoje życie będąc w konspiracji, potem było powstanie, potem obóz i nigdy nam nie płacono. Za komunistów nie było mowy o tym, żebyśmy utworzyli jakąś fundację. A teraz kiedy jesteśmy wolni, jesteśmy skazani na siebie. Gdy patrzę na moje koleżanki i kolegów, widzę, że tak nie może być, że to jest niesprawiedliwe. Nie dość, że nie mamy mundurów i nie odróżnimy się od zwykłych mieszkańców miasta, to na dodatek obecnie nasza symbolika jest używana wszędzie, bez żadnej kontroli. Widzimy na ulicach takich, pijanych w manną kaszkę, rozrabiają i noszą kotwicę Polski Walczącej. I my musimy na to wszystko bezradnie patrzeć – zauważa gorzko pani Wanda.

Jako jedna z młodszych uczestniczek powstania w tym roku skończy 90 lat.

– Z mojego oddziału zostało nas już tylko czworo i wiem, w jakich warunkach żyją moi przyjaciele. Jedna z koleżanek, jedna z najdzielniejszych dziewczyn, mieszka sama. Zdarzyło się jej, że upadła i nie było nikogo, kto mógł jej pomóc – tłumaczy Traczyk-Stawska.

– Nie mamy nic. Mimo że teraz Polska jest wolna i że pozornie była wolna już w 1945 roku. Żeby dostać dobrą pensję, a potem emeryturę musielibyśmy zapisać się do partii. Większość z nas tego nie chciała. Chcieliśmy zachować swoją godność. Nie mieliśmy możliwości, aby pomyśleć o swojej przyszłości.

O tym, że na starość możemy nie być już tak bardzo sprawni, że choroba może się przytrafić, a co najgorsze, że zostaniemy sami. I ta samotność jest najgorsza – wyznaje weteranka.

W interesie państwa powinno być, aby zadbać o tych, którzy walczyli o jego wyzwolenie. W końcu nie można nauczyć patriotyzmu wyłącznie słowami. Dopiero żywy przykład jest w stanie wykształcić w młodym pokoleniu wartościowe postawy, zgodnie z maksymą verba docent, exempla trahunt. Przed wojną przykładem byli powstańcy styczniowi. Taką rolę mimo sędziwego wieku i braku sił starają się wypełniać uczestnicy powstania warszawskiego.

– Ja mam taki śmieszny pseudonim – „Pączek”. Dzieci to uwielbiają! I przez to bardzo interesują się moją osobą. I dzwonią do mnie różne szkoły, proszą, czy ja mogłabym przyjść do nich opowiedzieć o powstaniu – opowiada pani Wanda.

To, jaka odpowiedzialność spoczywa na jej barkach, zrozumiała, gdy pierwszy raz pojechała poza Warszawę na spotkanie z uczniami w szkole w Piszu.

– Stoi przede mną chłopak i wytrzeszcza oczy. To ja się pytam: „Czy chcesz mi coś powiedzieć?” A on na to pyta, czy może mnie dotknąć. To było wstrząsające. Powiedziałam od razu: „Oczywiście!” I uściskałam chłopaka. „Kiedyś byłam taka jak ty, kiedyś też miałam tyle lat co ty i właśnie wtedy uczestniczyłam w powstaniu”, mówiłam mu. Najlepiej właśnie rozmawia się z młodzieżą licealną, wtedy wytwarza się między nami taka szczególna więź – wspomina weteranka.

Uczniowie byli zachwyceni spotkaniem, zadawali dużo pytań, a pani Wanda była oczarowana ich postawą.

– Ja byłam dla nich dowodem na istnienie takich zdarzeń historycznych. Wtedy zaczęłam więcej jeździć. I choć to czasem dla mnie bardzo męczące, czuję się zobowiązana, aby uczestniczyć w takich spotkaniach, zwłaszcza poza Warszawą, bo warszawska młodzież ma już tego tematu powyżej uszu – żartuje.

– Jeszcze jestem w takiej kondycji, że mogę sobie na to pozwolić. Mieszkam sama i staram się w miarę możliwości pomagać moim kolegom. Ale nie każdy ma tyle szczęścia i coraz częściej się zdarza, że ci moi koledzy nie zdążą zadzwonić po pomoc. To jest czas odchodzenia – dodaje.

Czy zatem nie ma miejsca w Polsce dla weteranów powstania warszawskiego, które mogłoby zapewnić im godne odejście? W 1973 roku przy ulicy Sterniczej w Warszawie władze PRL wybudowały dom dla kombatantów armii, która przyszła ze wschodu. Jest bogato wyposażony, do dyspozycji mieszkańcy mają całodobową opiekę pielęgniarską i rehabilitacją. Ponieważ w latach 70. nie zasiedlono tego domu kombatantami, miasto z czasem przejęło ośrodek i wynajmuje w nim pokoje za 4 tysiące złotych miesięcznie.

– Oczywiście, że nikt z nas nie ma takiej emerytury. Bezpłatny pobyt mogą tam mieć tylko bezdomni z nakazu sądu. Ludzie z różną przeszłością, którzy często mają dużo za uszami, mogą tam mieszkać za darmo. I to nas najbardziej boli – zauważa pani Wanda. W takiej placówce weterani mieliby doskonałe warunki do życia, a także do przyjmowania gości oraz organizowania lekcji historii i wykładów dla uczniów i studentów.

Powstańcy styczniowi znaleźli się w tak uprzywilejowanej sytuacji między innymi dlatego, że jeszcze w czasie zaborów na terenie ówczesnej Austrii zawiązali organizację niesienia pomocy materialnej i socjalnej weteranom oraz ich rodzinom. Towarzystwo Wzajemnej Pomocy Uczestników Powstania Polskiego 1863-64 we Lwowie oraz Stowarzyszenie Przytuliska Uczestników Powstania 1863/64 w Krakowie miały na celu również zacieśnianie więzi towarzyskich i środowiskowych oraz, co równie ważne, pielęgnowanie tradycji niepodległościowych.

– To jest częściowo nasza wina. Przegapiliśmy moment, kiedy odzyskaliśmy niepodległość w 1989 roku. Bo wtedy mając te 60 lat mieliśmy jeszcze siły, aby podobną organizację zawiązać – przyznaje pani Wanda.

– Nie zadbaliśmy o nas samych i o rodziny poległych. Czuję się podle, bo mój serdeczny przyjaciel z powstania, Zdzisiek Wrona, który trzy razy uratował mi życie, nie wiedział, że jego żona, młodziutka 18-letnia kobieta jest w ciąży. I to dziecko, które się urodziło już po jego śmierci, miało przy porodzie zwichnięte oba stawy biodrowe. Jego żona nie miała żadnych środków na to, żeby zadbać o rehabilitację dla córki i przez to nie jest dziś w pełni sprawna – mówi Traczyk-Stawska z żalem.

Światowy Związek Armii Krajowej wystąpił do Marszałka Sejmu o to, aby państwo udostępniło weteranom powstania warszawskiego dom przy ul. Sterniczej bezpłatnie.

– Aby ci najsłabsi mogliby tam dostać kwaterę. Żeby nie umierali jak śmieci, tylko jak ludzie, którzy oddali temu krajowi wszystko, co mieli – podkreśla pani Wanda.

W ogólnym założeniu zakwaterowanie w Domu Pomocy Społecznej „Kombatant” miałoby być dostępne nie tylko dla powstańców, ale dla wszystkich żołnierzy, również tych, którzy po wojnie zostali na Zachodzie i którzy być może chcieliby wrócić do kraju na swoją jesień życia.

– Chłopaki po powstaniu kpili ze mnie, że oni będą mieli taki dom i starość tam spędzą, a ja nie będę mogła być z nimi, bo mi nie wyrosną wąsy i będę musiała siedzieć z babami. To ja im mówiłam, że sobie przykleję brodę i basta! My marzyliśmy, że po powstaniu pójdziemy razem paradą, gromadą, alejami! Razem z lotnikami i pancerniakami, i tymi od Maczka, i tymi od Andersa… I że razem spędzimy starość. Bo to nasza wspólna sprawa – podsumowuje.

Kombatanci czekają na odpowiedź na ich pismo.

Magdalena Grzymkowska

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (2)

  1. Swietny wywiad!

  2. Wniosek trafił pod obrady Sejmu. Trzymamy kciuki żeby się udało! Dużo zdrowia dla pani Wandy 🙂