21 stycznia 2017, 12:13
Jadę do San Escobar

Na pierwszym roku studiów miałem fajnego kolegę. Fajnego bo dowcipnego. Ale tylko na pierwszym, ponieważ jego edukacja skończyła się zaledwie po kilku miesiącach. Moja nauka na wyższej uczelni przypadła na czasy, kiedy nauczyciele akademiccy oceniali swoich studentów a nie odwrotnie, jak odbywa się to obecnie. W tamtych zamierzchłych czasach trzeba było chodzić na wykłady i regularnie zaliczać ćwiczenia, nie tylko zresztą fizyczne. Również umysłowe. O ile uczęszczanie na wykłady było formalnie dobrowolne, to już obecność na ćwiczeniach była obowiązkiem studentów, z którego byli -w odpowiednim czasie-rozliczani.

Te rozrachunki miedzy studentami a kadrą naukową nie były przyjemne i czasami kończyły się nawet oblaniem egzaminu a w skrajnych przypadkach nawet wyrzuceniem z uczelni. Oczywiście studenta a nie jakiegoś pracownika naukowego. Wiem, że z dzisiejszego punktu widzenia wygląda to na horror oraz permanentny mobbing biednych młodych ludzi, którzy łakną wiedzy. Niestety, w tamtych czasach my-ówcześni studenci-nie znaliśmy nawet słowa mobbing i nie mieliśmy pojęcia, komu poskarżyć się na podły los studentów prześladowanych przez profesorów, docentów, doktorów a nawet magistrów!

Jeden z profesorów, aby zmusić nas do jeszcze większej aktywności umysłowej a sobie zapewnić imponującą frekwencję na wykładach, wprowadził listy obecności. Uważaliśmy to posuniecie za chwyt poniżej pasa. Przecież uczęszczanie na wykłady nie było obowiązkowe! Co to za przyjemność słuchać o godzinie 8 rano rozważań Plutracha na temat moralności w polityce? Może jestem niesprawiedliwy, może ktoś lubi zaczynać dzień od dysputy starożytnego filozofa, ja wolę co innego. W każdym razie umówiliśmy się, że na wykłady nielubianego profesora będziemy chodzili grupami. W jednym tygodniu my, w drugim-nasi koledzy.

Na listach obecności wszystko się zgadzało, bo solidarnie wpisywaliśmy również tych nieobecnych. System działał bez zarzutu do czasu, kiedy kolega-ten dowcipniś- wpisał na listę obecności Juliusza Cezara i Kaligulę. Profesor zorientował się, że na jego wykładach pojawiają się martwe dusze, potem znalazł dowcipnisia i ukarał go w okrutny sposób.

Chłopak nie zdał u niego egzaminu i musiał zrezygnować ze studiów.

Dlaczego historia z wymyślonym studentem przypomniała mi się właśnie teraz? Bo w Polsce wkrótce rozpoczną się ferie zimowe w szkołach i na uniwersytetach. A wtedy połowa narodu pojedzie na narty w Alpy, a druga połowa gdzieś do ciepłych krajów.

– A ty dokąd się wybierasz na ferie? – zapytano mnie w biurze.

– Jadę do San Escobar – odpowiedziałem całkowicie serio, choć koleżanki z pracy uważały, że kpię z nich. San Escobar to piękny kraj znajdujący się gdzieś w Ameryce Południowej. Polecę samolotem czarterowym z Warszawy do Santo Subito – stolicy tej uroczej republiki. Na początek planuję zostać tam na 3-4 tygodnie, potem wrócę do Europy. Ale już czuję, że San Escobar to kraj, do którego będę jeździć częściej, kto wie, może wyemigruję tam na stałe? Już od dawna czuję się w Europie tak samo jak Andrzej Bobkowski po zakończeniu II wojny światowej. Mój ulubiony XX-wieczny polski pisarz, autor „Szkiców piórkiem” nie mógł się odnaleźć na starym kontynencie i wyemigrował do Gwatemali, gdzie rozpoczął nowe życie. Nie będę się rozpisywać na jego temat, bo w środowiskach emigracyjnych postać A. Bobkowskiego jest doskonale znana, dużo lepiej niż w Polsce. W każdym razie San Escobar jest dla mnie jak Gwatemala dla Bobkowskiego. To ostatnia nadzieja, przystań na drugą część życia, ostoja z dala od zgiełku i pośpiechu. I najważniejsze, jest wystarczająco daleko od Unii Europejskiej oraz Rosji.

Podobno San Escobar nie istnieje, jest to kraj wymyślony przez pomyłkę przez polskiego ministra spraw zagranicznych, pana Waszczykowskiego. Podobno z jego błędu nabija się cały świat, a media publikują reportaże z nieistniejącego środkowoamerykańskiego państwa. Na facebooku powstała oficjalna strona San Escobar a w Warszawie jego konsulat. Podobno San Escobar to hit światowego internetu. Ale ja się nie śmieję z gafy ministra i nie żądam jego dymisji. Profesor wyrzucił z uczelni mojego kolegę za dopisanie nieistniejącego studenta, ale wyrzucanie ministra za stworzenie nieistniejącego państwa to przesada.

Szczerze bronię pana ministra i jestem mu wdzięczny za utworzenie nowego kraju. Do zobaczenia w San Escobar!

Andrzej Kisiel

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_