04 stycznia 2017, 10:40
Notatki zza kulis: O zespołach

Wracam właśnie z kilkudniowej wizyty w kraju, wizyty jeszcze przedświątecznej, ściśle związanej z pracą. Przez cały czas towarzyszy mi angielska pogoda, zimna szara mżawka i bronchit. Nauczyłam się już nie użalać się z tak trywialnych powodów, ale .może tylko dlatego moje kolejne refleksje zza kulis przygaszone są nieco i niezbyt związane z atmosferą świąt i karnawału. Choć bezpośrednią przyczyną mojej wizyty jest doroczne wznowienie „Zemsty nietoperza”, której premierę reżyserowałam już chyba dziesięć lat temu w Operze Wrocławskiej, a która co karnawał wznawiana jest ku niegasnącej radości widzów. To geniusz Straussa oczywiście i jego nieomylny instynkt trafiający w samo sedno natury ludzkiej i naszej potrzeby uniesienia się ponad codzienne troski. Prawie tak jak Fredro, który w swojej „Zemście” potrafił nam dopiec, a jednocześnie tak nas ubawić i podnieść na duchu, że gotowiśmy przebaczyć sobie wzajem nasze ludzkie przywary. A więc jest tak, jak przystało na okres „dobrej woli”.
Jak zwykle gdy mam okazje zetknąć się z teatrem krajowym słyszę narzekania aktorów i uderza mnie różnica między ich sytuacją, a sytuacją braci aktorskiej na Zachodzie. Niezależnie czy pracują dużo czy mało, czy grają w serialach, czy tylko w teatrze, aktorzy polscy, a nawet śpiewacy uważają, że mieliby o wiele większą szansę sukcesu i wysokich zarobków za granicą. I dziwi mnie, że oni nadal nie zdają sobie sprawy, o ile wygodniejszy i stabilniejszy jest ich byt. Bowiem w sytuacji aktora w kraju nie wiele się zmieniło od czasu, kiedy każde małe miasto miało swój teatr, a każdy teatr swój zespół.
Zmieniają się dyrekcje, zmienia się polityka repertuarowa, zmniejszają się budżety, oczywiście , kapitalizm i od teatru wymaga się, aby był troszeczkę bardziej intratny niż kiedyś, ale większość teatrów polskich nadal bazuje na subsydiach państwowych i na stałych zespołach artystycznych. Dyrektorzy przychodzą i odchodzą, często pod wpływem arbitralnej decyzji odgórnej, ale nikomu nie przyszłoby do głowy rozpuścić zespól aktorski i od podstaw zrekonstruować system działania. Doświadczenie i obserwacja uczą, że stałe zespoły są w kapitalizmie niemożliwe. Jak wiele pozostałości polityki kulturalnej PRL-u, kontynuowane są z przyzwyczajenia, a może przez sile bezwładu.
Dla aktora jest to oczywiście zjawisko pozytywne, istnienie zespołu zapewnia mu podstawową, niewielką, ale regularną gażę, i co ważniejsze świadomość przynależności do jednej rodziny artystycznej, rodziny, która w idealnych warunkach (rzadkich), dba o jego rozwój twórczy. Nawet jeśli występuje na scenie tylko raz na miesiąc, jest pewnie zaangażowany w jakimś długoplanowym projekcie i ciągle może się czuć aktorem, a nie kelnerem czy w ogóle nikim, bo aktor niegrający i nieżyjący teatrem, czuje się nikim.
Ale z podstawowej gaży można wyżyć tylko przy dodatku procentu od zagranych miesięcznie przedstawień, czego konsekwencją jest jeszcze bardziej rozbudowana administracja i konieczność obracania repertuarem nie według powodzenia u publiczności, ale według potrzeb zarobkowych członków zespołu.
Za czasów PRL-u, kiedy państwo dopłacało do produkcji czterokrotną wartość biletu, a zręczni reżyserzy potrafili omijać pułapki cenzury i tworzyć teatr na niezwykle wysokim poziomie artystycznym (już Voltaire zauważył, że prawdziwa sztuka rodzi się z opozycji), teatr polski słynął na całym świecie, jako teatr poszukujący, uświetniający międzynarodowe festiwale. Państwowy impresariat Pagart chętnie pokrywał koszty wyjazdów wielkich inscenizacji Świnarskiego, Dejmka czy Wajdy, tym milej widzianych przez Londyn czy Paryż. Dziś można tu tylko oglądać okruchy spadające ze stołu bogatszych festiwali paryskich, np. źle przyjętą „Fedrę” Werlikowskiego.
Zresztą repertuar nawet najlepszych polskich teatrów jest tak eklektyczny i tak zdominowany przez rozbuchaną reżyserię, że nie nadaje się na eksport.
I jeszcze jeden paradoks: nawet dyrektor Teatru Narodowego, aby podreperować kasę musi w dorocznym repertuarze wystawić przynajmniej jedną farsę Raya Cooney’a, którego kariera dawno juz wygasła w Anglii, ale kwitnie niegasnącym blaskiem na wszystkich scenach krajowych.
U nas zaś pojawia się od czasu do czasu dzięki staraniom prywatnych impresariów polski teatr w formie najtandetniejszej rozrywki: grubymi nićmi szytych przeróbek fars amerykańskich na temat przekwitania lub miłosnych perypetii poza-małżeńskich, nie mówiąc już o tzw. „kabaretach”. Takie wyjazdy organizowane głównie z myślą o zarobku uczestniczących, nazywało się kiedyś „chałturą”. Nie chcę uchodzić za snoba i kręcić nosem na wysiłki impresariów ani gusta spragnionej rozrywki publiczności. Po prostu obserwuję, że powstało vacuum po państwowym impresariacie i coś musiało to vacuum wypełnić.
Nie znaczy to, że teatr angielski jest obecnie w dużo lepszym stanie. Jest po prostu oparty na innym modelu, produkcyjno-administracyjnym, dostosowanym do wymogów rynku i do polityki kulturalnej rządu, który notorycznie i chyba już od czasów Cromwella nie interesuje się teatrem, popierając tylko dwie prestiżowe organizacje (National Theatre i Royal Shakespeare Company), resztę zostawiając jako „soft option” pod opieką władz miejskich lub ubogiego, przeżartego przez biurokrację Arts Council. Każde cięcie w budżecie narodowym zmusza władze miejskie czy regionalne w całym kraju do ratowania szkół i szpitali kosztem właśnie teatru: „soft option”! Po krótkim, złudnym okresie przychylnych dla kultury Labourzystów, nadeszła pani Thatcher i przypomniała wszystkim, że teatr to biznes jak każdy inny, i nie może polegać na subsydiach. Język angielski umożliwia taką zmianę akcentu. Znamienna jest różnica w terminologii, w Polsce teatr to nadal dziedzina sztuki czy powiedzmy – kultury; tutaj to tylko cześć przemysłu rozrywkowego – pracownicy teatru, prezenterzy, stripteaserki, połykacze ognia – to są wszystko pracownicy „show businessu.”
Reputacja Londynu jako mekki teatralnej odnosi się wyłącznie do turystów amerykańskich i japońskich, dla Europejczyków (wyłączywszy z tej kategorii większość, choć nie wszystkich Brytyjczyków) taką „mekką” jest obecnie Berlin. Amerykańscy i Japońscy turyści znajdują swą teatralną „mekkę” na londyńskim West Endzie, czyli w niewielkim stosunkowo sektorze komercyjnym po tej stronie Tamizy, gdzie migające światła ogłaszają nazwiska gwiazd w popularnych musicalach czy przeróbkach Harrego Pottera.
Co nie znaczy, że nie istnieją w Wielkiej Brytanii, a także w Londynie porządne teatry prezentujące dobre, często wybitne przedstawienia, czy niezależne teatry awangardowe. Ale nawet przy najbardziej sprzyjającej koniunkturze teatr angielski nie opierał się na stałym zespole aktorskim. Jedynie subsydia otrzymywane przez National Theatre i Royal Shakespeare Company pozwalają im angażować aktorów do więcej niż jednej sztuki. Zespoły jako takie to na ogół bezdomne, czyli pozbawione bazy, grupy offowe, objeżdżające istniejące budynki teatralne. Najwybitniejsze wśród nich, jak Theatre de Complicite czy Cheek by Jowl, zyskawszy renomę światową występują na ogół na rynku wielkich międzynarodowych festiwali teatralnych, które stają się ko-producentami ich ambitnych projektów rzadko docierających do teatrów londyńskich.
Na domiar złego w ostatnich latach ceny biletów zarówno na spektakle festiwalowe, jak i przeciętne przedstawienia na West Endzie i w mniejszych teatrach „off-West End” (tak jak „off Broadway”), a nawet fringe’owych wzrosły do tego stopnia, że już rzeczywiście można uznać teatr wyłącznie za rozrywkę elitarna.
Nawet w teatrach regionalnych, gdzie nadal pokutuje idea teatru dla mas, najtańszy bilet kosztuje £25. Zespoły, jak się rzekło, nie istnieją. Istnieje administracja i budynek. Teatr przygotowuje produkcje w przeciągu trzech do czterech tygodni, angażując realizatorów i obsadę, spektakl grany jest również przez trzy czy cztery tygodnie, ustępując miejsca nowej produkcji z nową obsadą i ekipą realizatorską. Profil artystyczny teatru kształtowany jest nie przez zespół, a przez politykę repertuarową i jej sukces na rynku.
Aktor brytyjski pracuje przeciętnie dwa razy na rok, ta przeciętna dotyczy również aktorów znanych; o ustalonej reputacji artystycznej. Ci garną się zresztą do telewizji, gdzie zarobki są wyższe, szerszy zasięg i łatwiejsza praca. Tym niemniej na każdy ogłaszany przez teatry casting zgłasza się ogromna ilość kandydatów. Zaczęłam właśnie próby do niezbyt komercyjnej produkcji „Na dnie” Gorkiego z bezprecedensowo wielką obsadą – 17 osób. Na każdą rolę otrzymaliśmy od agentów mniej więcej 200 aplikacji. Oczywiście nikt nie miałby sil ani czasu wszystkich tych zdolnych i często renomowanych aktorów przesłuchiwać. Reżyser wybiera tych, z którymi miał już szansę pracować , lub których zna z reputacji.
Przy dużej liczbie szkół teatralnych (większej niż w kraju, gdzie nadal liczą się tylko trzy czy cztery uznane akademie teatralne) liczba zawodowych aktorów w Wielkiej Brytanii rośnie co roku geometrycznie. Wraz z nią konkurencja i coraz większa trudność utrzymania się w zawodzie.
Naświetliłam państwu ten niezbyt pogodny kontekst głownie po to, abyście tym lepiej mogli docenić i cieszyć się istnieniem unikalnego zespołu, jakim jest Scena Polska UK. Zespół tych doprawdy doskonałych i zgranych ze sobą artystów dostarcza Państwu regularnie i bezinteresownie najszlachetniejszą polską rozrywkę.
Czy to bogato wystawione sztuki klasyczne, jak niedawna „Zemsta”, czy to specjalnie komponowane spektakle muzyczne jak „Epitafium dla frajera” lub „Gąska” Gałczyńskiego, wszystkie te pełne werwy i magii teatralnej spektakle zasługują na to, aby obejrzała je również polska publiczność poza Londynem. Sam ambasador zaoferował swój patronat nad takimi wyjazdami.
Jednak zespól Sceny Polskiej nie posiada subsydiów i i jeśli gra to tylko dzięki opiece POSK-u ,który zapewnia mu ograniczona (dwa razy do roku) ilość występów w swym pięknym Teatrze. Mądry i kochający teatr impresario mógłby połączyć angielski pragmatyzm z polskim idealizmem i zrobić niezły interes, organizując małe tournée najlepszych spektakli Sceny Polskiej po wybranych ośrodkach, gdzie istnieją zarówno sale teatralne, jak i publiczność złakniona takiej właśnie, głęboko do serca trafiającej polskiej rozrywki
Już niedługo, bo 28 stycznia wraca na scenę Teatru POSK-u, urokliwa i dowcipna adaptacja „Pana Tadeusza”, wznawiana już po raz czwarty na życzenie publiczności.
Tych, co widzieli już poprzednią wersję zapraszamy do ponownego zanurzenia się w aurze „Pana Tadeusza –Remix 2017”. Razem z odmłodzoną obsadą powitajmy pod zegarem Big Bena Nowy Rok i przenieśmy się na skrzydłach wyobraźni w cudowny sen o przeszłości.
Dla widzów nowych, których przyciągnęła „Zemsta”, a nie znają jeszcze najpiękniejszych dokonań zespołu – Sceny Polskiej, te dwa nadchodzące przedstawienia to będzie szansa nie do przegapienia. Zapraszamy!

Helena Kaut-Howsen

 

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_