12 grudnia 2016, 15:55
Ukryte pokolenie

W ostatnim miesiącu zostałem wciągnięty w ciekawą dyskusję na temat roli drugiego polskiego pokolenia powojennego w Wielkiej Brytanii. Chodzi o tych polskich “baby boomers” urodzonych już w Wielkiej Brytanii czy jeszcze na Bliskim Wschodzie w pierwszych latach po wojnie. Ich rodzice pochodzili z emigracji żołnierskiej lub z uchodźców powojennych, którzy przeżyli Syberię lub obozy niemieckie. Oczywiście sam pochodzę z tego pokolenia. Urodzony byłem w rok po wojnie. Mama wywieziona bydlęcym wagonem ze Lwowa spędziła dwie zimy w trzaskającym mrozie, wyciągając żywicę z drzew tajgi niedaleko jeziora Bajkał, ojciec odsiedział rok w obozie w Kozielsku. Obydwaj spotkali się, pracując w ambasadzie polskiej w Kujbyszewie, a potem spotkali się ponownie i pobrali w Londynie jeszcze w 1945 roku. Typowy życiorys tamtych nietypowych lat, kiedy każdy Polak i każda Polka przeżywali niedole i tragedie niewspółmiernie bardziej dramatyczne niż mógłby pokazać hollywoodzki film.

W porównaniu z nimi nasze dzieciństwa były anielsko beztroskie. Żyliśmy bezpiecznie w ówczesnej spokojnej Wielkiej Brytanii, pochłonięci szkołą angielską i polskimi tradycjami. Mieliśmy rajskie życie, mimo że na ogół nasi rodzice nie byli majętni i dopiero powoli się dorabiali w tym obcym środowisku.

Otóż 28 października br. ukazał się artykuł Anny Dobieckiej w „Gońcu Polskim” pod tytułem „Kim będą nasze dzieci”. Artykuł rozpatrywał dzisiejsze decyzje rodziców co do przyszłego wychowania swoich pociech. Czy mają pozostać w tradycyjnym polskim getcie? Czy mają się integrować w życie angielskie, ale zachowując język polski w domu i polskie tradycje? Czy mają się asymilować w pełni i nawet w domu mówić już tylko po angielsku? Autorka traktowała ten temat, jakby był nowym zjawiskiem. Posługiwała się opiniami nie tylko samych rodziców, ale również nauczycieli szkół sobotnich i różnego rodzaju “specjalistów”, w postaci psychologów, psychoterapeutów, autorów podręczników czy profesorów na uniwersytetach w Polsce.

Autorka, choć wylicza sumiennie dylematy i opcje obecnych rodziców ani razu nie zastanawiała się nad tym, że w Wielkiej Brytanii wychowuje się dzieci polskie od 70 lat i że te dylematy nie są niczym nowym. W moim komentarzu do tego artykułu zwróciłem uwagę, że nie trzeba odkrywać tu nowych teorii. Od 70 lat istnieją parafie polskie i szkoły sobotnie, od 70 lat dzieci polskie chodzą do szkół angielskich, uczą się biegle angielskiego, a swoją wiedzę o Polsce uzupełniają w domu, w szkołach sobotnich, w harcerstwie, w klubach sportowych czy folklorystycznych. Był to okres jeszcze zimnej wojny. Przez pierwsze lata styczność naszego pokolenia z samą Polską była dość słaba ze względu na izolację starej emigracji od tzw. reżimu PRL, ale z czasem polskość wygrywała, młodzież sama już jeździła do Polski, często wbrew woli rodziców i mogła wyrobić sobie własne zdanie na temat realiów życia w Polsce.

Nasze pokolenie mówiło, jak teraz, w domu po polsku, w szkole angielskiej po angielsku. Wśród naszej młodzieży powstawała podkultura anglo-polska wzbogacająca życie ówczesnej Polonii. Ta młodzież integrowała się znakomicie w tkance życia społecznego, kulturalnego i gospodarczego Wielkiej Brytanii. Co do dylematów decyzyjnych najnowszych rodziców, o których tu mowa, powiem w skrócie, że najlepiej duchowo i materialnie z moich rówieśników wyszli ci, co skorzystali z kultury i języka ojczystego rodziców, a zarazem szkoły i uczelni brytyjskiej. Znaliśmy polskie tradycje świąteczne i (z grubsza) główny zarys historii Polski, nie zmienialiśmy nazwisk na język angielski, a dzieci nasze z kolei wychowaliśmy w ten sam sposób. Obecnie w szkołach sobotnich są już dzieci z trzeciego pokolenia starej emigracji powojennej. Natomiast najgorzej wypadały te dzieci, których rodzice zmieniali nazwiska i mówili w domu z dziećmi wyłącznie po angielsku. Wówczas dzieci mówiły po angielsku ze złym akcentem, języka polskiego nie poznawały, z rodziną w Polsce nie miały żadnego kontaktu, a później jako dorośli mieli poważne problemy ze swoją tożsamością. Najbardziej udanym modelem była więc zawodowa integracja, ale bez kulturalnej asymilacji.

Z mojego doświadczenia wynika, że moimi obecnymi najserdeczniejszymi przyjaciółmi są wciąż koledzy i koleżanki polskiego pochodzenia z mojego pokolenia. Mieliśmy i mamy wciąż bogate życie, dobrze się tu czujemy, a jednak sprawami polskimi, a szczególnie nową Polonią, wciąż się interesujemy. Wielu z nas brało udział w demonstracjach przez Ambasadą PRL w czasie stanu wojennego, partycypowało w transformacji gospodarczej i ustrojowej Polski po roku 1990, prowadziło akcje o zniesienie wiz dla Polaków, o przyłączenie Polski do NATO i UE (Poland Comes Home campaign) i ratowało parokrotnie polskie egzaminy na poziomie GCSE i A level. Ostatnio 40 naszych obywateli brytyjskich polskiego pochodzenia własnym kosztem pokryło opublikowanie 9 grudnia w organie parlamentarnym „The House” otwartego listu domagającego się ustabilizowania statusu prawnego Polaków którzy tu przybyli w ostatnich latach.

Przypomniałem, że w tej chwili z tamtych lat pozostaje paręset tysięcy osób mówiących gorzej czy lepiej po polsku, biegle po angielsku i z dużym poczuciem tożsamości polskiej, których w ogóle autorka nie dostrzegła. Nawet skomentowałem, że traktowano nas jako obcych dinozaurów z epoki jurajskiej, a nie jako odbitkę tego, jak może będą wyglądać obecne pokolenia polskich dzieci po 50 latach pobytu w Anglii.

List mój wywołał gorący odzew wśród moich rówieśników wyrażających oburzenie, że te nasze pokolenie jest niedostrzeżone. Wyraźnie byli wdzięczni, że ten temat poruszyłem. Ale z kolei ten ich odzew też dał mi sporo do myślenia. To dlaczego jesteśmy niezauważeni? Dlaczego autorzy w Polsce i dziennikarze nowszych pism piszą dużo o Polakach w czasie wojny i o problematyce polskiej fali pounijnej, ale rzadko dostrzegają nas? Czemu jesteśmy tym „ukrytym” pokoleniem?

I uświadomiłem sobie dlaczego. Mimo naszych osiągnięć zawodowych w Wielkiej Brytanii i w świecie, mimo utrzymania tradycji polskich i wychowania naszych dzieci w tych samych tradycjach, pozostaje pytanie. Co nasze pokolenie osiągnęło nowego, swojego? Owszem w tej chwili jesteśmy menadżerami różnych instytucji i różnych organizacji: POSK, YMCA, PUNO, Penrhos, Instytut Sikorskiego, St. Johns Ambulance, Stowarzyszenia Przyjaciół Polskich Weteranów, Antokol, harcerstwo, parafie. Kierowaliśmy do ostatnich lat Polską Macierz Szkolną, Towarzystwo Pomocy Polakom i Związek Techników. Kierujemy tymi instytucjami nawet, powiedziałbym, dość kompetentnie z dobrą znajomością praktyk i przepisów brytyjskich. Konsolidujemy, unowocześniamy, remontujemy, ale rzadko tworzymy od nowa. Były wyjątki. Takim liderem naszego pokolenia była śp. Ewa Brzeska która prowadziła tzw. Polskie Pokolenie Powojenne, lecz za wcześniej odeszła. Powstawało parę instytucji charytatywnych jak Friends of Poland. Wyjątkiem jest też Polish Heritage Society odpowiedzialne za postawienie szeregu pomników i tablic pamiątkowych, między innymi Polskich Sił Zbrojnych w Arboretum. Ale poza tym niewiele.

Nasze pokolenie najczęściej odziedziczało instytucje od poprzedniego pokolenia, które je zakładało. Szło tą drogą, jak by to nazwać, „demokratycznej osmozy”. Czasem nawalaliśmy. Nasze pokolenie sprzedało przeszło 30 klubów SPK rozsianych po całej Wielkiej Brytanii, nie licząc się z tym, że mogły z niego korzystać nowe pokolenia. Nie uratowaliśmy „Dziennika Polskiego”, bo za mało z nas czytało lekturę polską. Nie mieliśmy własnego pisma, nie zakładaliśmy własnych organizacji. Rzadko o sobie pisaliśmy. „Bigos and Chips” Mike’a Oborskiego był już raczej wyjątkiem. Nie pisaliśmy też o naszych rodzicach; zostawialiśmy to historykom z Polski. Nie pozostawiliśmy po sobie żadnej trwałej literatury ani w języku polskim, ani angielskim. Toteż dorobek mieliśmy, ale nie taki aby pozostawić po sobie stałe ślady. Nie dostrzegają nas nowi przybysze, bo się nie afiszujemy. Może jesteśmy za skromni.

Wiktor Moszczyński

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_