07 listopada 2016, 11:20 | Autor: admin
Poza Londynem też jest życie…
Większości przybyłych na Wyspy rodaków „polski Londyn” nie pociąga, ani nie dowartościowuje – oni po prostu go nie znają, bo żyją swoimi problemami, których mają aż nadto – mówi dziennikarz i społecznik Jakub Krupa w rozmowie z Jarosławem Koźmińskim.

Najnowszy dziennikarski wypad poza Londyn to dla Pana Northampton, co (jak słyszę) jest częścią planu pod hasłem: obserwacja życia poza Londynem…

– Cóż, większość tego co się pojawia w polskich mediach zarówno w Polsce i jak i w Wielkiej Brytanii jak i działań polskich, polonijnych instytucji i organizacji skupia się na Londynie… a przecież – cytując mego ulubionego Milana Kunderę – życie jest gdzie indziej!

Gdy spojrzymy na statystyki, przekonamy się, że 75-80% Polaków mieszka poza stolicą. Tymczasem my w stolicy wiemy o nich bardzo mało. W Londynie każdy reaguje na nazwy: Ealing, Acton czy Hammersmith, wie co się tam dzieje i na czym polega specyfika tych miejsc. Co innego gdy chodzi o polską społeczność np. w Leeds, Northampton czy Peterborough. Po pierwsze mało kto wie czy i ilu Polaków tam jest, ani jak żyją i jakie mają problemy. Moim zadaniem jako dziennikarza jest więc dojeżdżanie do tych miejsc, docieranie do mieszkających tam ludzi, relacjonowanie choć najważniejszych wydarzeń z życia ich społeczności.

Te wyjazdy to taka forpoczta Zjednoczenia Polskiego w WB?

– Proszę ocenić samemu: niedawno spędziłem dzień w Birmingham; okazją była wizyta ambasadora, który spotkał się z liderami lokalnej społeczności, którzy opowiedzieli mu o swoich działaniach i m.in. problemach z dostępem do świadczeń konsularnych, których doświadczają. Ten przyjazd najwyższego rangą przedstawiciela polskiej władzy dał tym ludziom szansę na spotkanie we własnym gronie. W trakcie rozmów z ambasadorem okazało się, że o ile znają się nawzajem to widują razem zbyt rzadko – a są sprawy, które mogą robić razem, bo to ich (nasz) wspólny interes. Wizyta gościa z Londynu stała się pretekstem do tego, aby wzajemnie się lepiej poznali i nawiązali robocze relacje, które mogą pomóc im w codziennej działalności. Prezes Zjednoczenia Polskiego Tadeusz Stenzel zresztą też tam był.

Wydawało się, że ambasador czy konsul zada za chwilę pytanie: dlaczego więc nie spotykacie się Państwo, co stoi na przeszkodzie…?!

– Takie spotkania, zainteresowanie ze strony polskich władz, to bodziec dla lokalnych polskich społeczności, by zebrali się razem, poznali i odkryli, że mają podobne interesy. Może dzięki temu uda im się wspólnie coś dobrego zrobić.

Będąc w Birmingham przedstawiłem się praktycznie wszystkim napotkanym: rozdawałem wizytówki zapewniając, że chcę robić więcej właśnie dla nich… więc już w ciągu kilku dni otrzymałem sygnały od paru osób gotowych do konkretnych działań, ludzi z pomysłami, którymi chcą się podzielić w środowisku. Wydaje mi się, że mamy w rejonie Birmingham spory potencjał, m.in. dzięki pracy Alicji Kaczmarek w „Centrali” i w „Erdington Welcome Centre” albo Eli Kardynał w polskiej szkole w Wallsall.

Może warto wrócić do idei „Żywych Dzienników”, które by mogły być (jak przed laty) czymś w rodzaju informacyjnych warsztatów z udziałem przedstawicieli organizacji samopomocowych z polskiego Londynu, na czele ze Zjednoczeniem czy SPK. Zapewne dziś w nowym składzie – z konsulatem w tej roli.

– Zgadzam się, że bardzo ważne jest wzmocnienie działalności londyńskich organizacji poza stolicą – nawet jeśli często są one tam znane tylko w niewielkim stopniu. Większości przybyłych na Wyspy rodaków „polski Londyn” nie pociąga, ani nie dowartościowuje – bo oni po prostu go nie znają i żyją swoimi problemami, których mają aż nadto To są „nowi Polacy”, mieszkają tu od kilkunastu czy kilku zaledwie lat i po czerwcowym referendum ws. Brexitu odkryli, że to jednak na Wyspach jest ich stały dom. Orientują się więc, że przyszła pora, by coś zacząć robić, organizować się, jednoczyć. Bo chcą tu zostać na stałe.

 Pierwszy raz słyszę tak mocną deklarację, dotąd zawsze podkreślało się niepewność losów nowo przyjezdnych, mówiło o tymczasowości pobytu, stanie zawieszenia, sezonowości przyjazdów…

– Brałem udział w badaniach sondażowych przed i po referendum, kluczowe w obu było to, że ludzie mówili wprost: krajem, z którym wiążemy swój przyszłość jest Wielka Brytania.

Mam wrażenie, że pokolenie, które przyjechało w 2004 roku i tuż po nim, myśląc, że spędzi tu parę miesięcy wakacji lub trochę dłużej… a w rezultacie mieszka lat kilkanaście. Ci ludzie teraz właśnie uświadomili sobie, że ich przebywanie na Wyspach nazwać trzeba jednoznacznie pobytem stałym. Oni sami są pięć czy dziesięć lat starsi, rodzą się im dzieci, niektórzy posłali już swoje pociechy do przedszkola albo nawet do szkoły. Zapuszczają korzenie.

A gdy się jeszcze spłaca pożyczkę na dom, o którym w Polsce mogło się tylko marzyć. Gdy coraz częściej przyjeżdżają z kraju rodzice, czyli dziadkowie, i to oni pomagają opiekować się najmłodszymi członkami rodziny, co z kolei pozwala złapać jeszcze więcej godzin w pracy… Łapią oddech, uzyskują stabilizację. I powstaje pokoleniowy problem z „niewracaniem do Polski”.

– A jednocześnie budzi się w nich poczucie przynależności. Z różnych powodów integracyjnych, językowych, społecznych ta integracja – moim zdaniem – często odbywa się na pierwszym etapie wewnętrznie – np. w Birmingham możemy wskazać na grupę matek, które organizują się we własnym, polskim gronie. Ciekawa będzie obserwacja jak daleko posunie się ten proces, czy będzie się ów krąg poszerzał także na brytyjskie matki, czy raczej stworzy się zamknięte, własne grono.

To wszystko dzieje się w lokalnych społecznościach daleko od Londynu. Powstaje zatem pytanie o potrzebę promieniujących na resztę polonijnych organizacji centralnych. Wyczerpała się formuła dawnego modelu oparta na założeniu: „zbieramy wszystko w centrum i tam się zdecyduje”.

– Myślę, że dziś skuteczniejsza jest formuła organizacji parasolowej, która skupia pod sobą ludzi – czyli: wystawiamy ucho na zewnątrz Londynu i słuchamy co się dzieje w reszcie kraju. Kluczowe jest jednak to, aby łączność między centrum a regionami była wystarczająco dobra.

Dziś trudno jest centralnej organizacji podejmować decyzje w imieniu wszystkich rodaków w Wielkiej Brytanii – bo jest ich po prostu za dużo, w zbyt wielu różnych miejscach, co sprawia, że mają różne opinie, głosy, potrzeby, problemy. Wartością powinno być obecnie – moim zdaniem – pozyskiwanie, zbieranie tych opinii i pomoc w rozwijaniu ich działalności społecznej lokalnie, przy współpracy Zjednoczenia Polskiego i innych doświadczonych organizacji.

A czego ci Polacy potrzebują?

– W pierwszej kolejności potrzebują zwiększenia świadomości, co mogą: jakie są ich prawa, o co warto się starać, jak mogą zadbać o swoje interesy.

 Lokalnie dzieje się wiele rzeczy, które są ważne i naprawdę mają sens; ale mało kto potrafi przekazać to środowisku innemu niż nasze własne, polonijne.

– Właśnie! Przecież rzecz w tym, by włączyć Brytyjczyków, zaprosić lokalne władze, zainteresować media itp. Tu właśnie rola dla organizacji parasolowej, która powinna wspierać takie działania służąc radą i doświadczeniem. Przede wszystkim podpowiadając jak zwiększać swój wpływ na rzeczywistość wokół.

A to też rola dla nas dziennikarzy. Na wieść o tragicznych wypadkach w Harlow czy Leeds, trzeba tam pojechać i zasypywać policję pytaniami o postęp w danej sprawie. Skutkuje to tym, że policja po kilku dniach sama zgłasza się do dziennikarza z każdą nową informacją, bo wie, że to ważny temat dla naszej społeczności – a wraz z tym poszerza się pole manewru, można uruchamiać inne metody i sposoby działania.

Po śmiertelnym pobiciu Polaka Arkadiusza Jóźwika w Harlow, gdzie spędziłem wiele dni, dostawałem szereg telefonów od dziennikarzy (nie tylko polskich czy brytyjskich, bo temat w kontekście Brexitu ważny był dla całej Europy), proszono mnie o różne informacje czy pomoc w ich uzyskaniu. Starałem się wyjść naprzeciw oczekiwaniom, bo również tak rozumiem swoją pracę dziennikarską: każdy tekst napisany przez innego kolegę po fachu służy, pomaga nam Polakom w tym kraju… Powstało ich kilkadziesiąt, od Stanów Zjednoczonych, przez Niemcy do Chin.

Byłem w Harlow chyba 12 razy. Pojechałem na wieść o tym tragicznym zajściu, rozmawiałem z ludźmi, poznałem ich, wysłuchałem. Wiem, że chcą założyć organizację polską i – wracając do poprzedniego wątku naszej rozmowy – ktoś powinien im w tym pomóc. Jest w Harlow kilka osób, może dziesięć, może więcej, które nie są modelowymi aktywistami społecznymi, ale które pod wpływem tego, co się wydarzyło, postanowiły zewrzeć polskie szeregi. Nie potrafię powiedzieć na jak długo starczy im zapału, ale wiem, że trzeba ich wesprzeć. W Harlow przecież liczy się Polaków na setki czy tysiące, a jedyne co mają to trzy sklepy. Nie zostawiajmy ich samym sobie.

Na pogrzebie Arka Jóźwika stał koło mnie dziennikarz z angielskiej telewizji, który przyszedł bez kamery, bo po wszystkim co widział poczuł się w obowiązku przyjść na ceremonię i oddać hołd stracie w naszej społeczności. To się liczy, to trzeba wykorzystać.

Ludzi z Harlow zjednoczyła tragedia. Co łączy Polaków w innych miasteczkach? Przecież nie obawa przed Brexitem, ani słaby kurs funta. Tu i ówdzie są polskie sklepy, jeszcze rzadziej kościoły i szkoły sobotnie…

– Zbyt łatwo ocenia się nowo przybyłych rodaków, jakoby przyjeżdżali tylko żeby zarobić. Tak było na początku – ale coraz częściej oni naprawdę mają refleksję, że ich związek z tym krajem jest większy niż tylko kurs funta.

Jako dziennikarz, który naprawdę często rozmawia z ludźmi, muszę powiedzieć, że za każdym z moich rozmówców kryje się jakaś historia, każda osoba ma ileś wymiarów, ambicji, aspiracji.

Ci którzy myślą o Wielkiej Brytanii jako kraju, w którym chcą docelowo mieszkać – a jest to rzesza liczona w setkach tysięcy – oni właśnie odkrywają, że nie mogą pozostawać obojętni. Ruszają się, reagują. Pytanie jednak czy można spożytkować ten ruch.

Co więc robimy?

– My, jako osoby, którym zależy na wizerunku Polaków w tym kraju? Ustalamy plan działania i rozjeżdżamy się po całej Anglii, rozmawiać z rodakami… Niczego w swojej dziennikarskiej pracy nie lubię bardziej jak tego, by przyjechać na defiladę, dożynki czy festyn do jakiegoś rzadko odwiedzanego miasta czy miasteczka i porozmawiać z Polakami o tamtejszych sprawach, może w czymś pomóc albo przynajmniej pokazać im, że nie są sami, że ich drobne sukcesy są interesujące i ważne dla całej społeczności. Zwykle mówię: dajcie mi znać co robicie, a ja zrobię wszystko, żebyśmy znaleźli sposób, żeby to wykorzystać dla dobra wszystkich Polaków w tym kraju.

 

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_