01 listopada 2016, 11:32
Zemsta na „Zemście”

Zemsta na „Zemście”

Mamy z powrotem emigracyjny zawodowy teatr, z zawodowymi aktorami, spektaklami, których nie powstydziłyby się najlepsze teatry w Polsce. No i mamy publiczność, która spragnioną dobrego teatru. Świadczy o tym najlepiej ostatni spektakl przygotowany przez Scenę Polską UK – w POSK-owym teatrze trudno było zobaczyć na widowni wolne miejsca, a publiczność żywo reagowała na to, co dzieje się na scenie.

Wszyscy znamy „Zemstę” Aleksandra Fredry. To lektura obowiązkowa. Wiele osób z pewnością pamięta szkolne przedstawienia, a niektórzy w nich także grali (mnie przypadła rola Podstoliny). Nie ma sezonu teatralnego bez „Zemsty” w którymś z polskich teatrów. Powstało też kilka filmów w oparciu o tę komedię. Nie wszystkie najlepsze. Nawet Andrzej Wajda potknął się na tym murze. W życiu codziennym używamy fredrowskich bon mottów, nie pamiętając nawet źródła ich pochodzenia. To wszystko oczywiście zasługa autora, którego wiersz ze względu na rytm i rym świetnie wpada w ucho. Niestety, ta pozornie dobra znajomość utwory mści się na kolejnym wystawieniu „Zemsty”. Każdy bowiem ma swoją ulubioną wersję, albo kręci nosem, że po co ma oglądać to, co już tyle razy widział. Są jednak tacy, którzy tę właśnie sztukę uwielbiają i mogą ją oglądać po raz kolejny w myśl starej fredrowskiej zasady „Znacie? No to posłuchajcie”.

Warto wspomnieć, że konflikt Cześnika Raptusiewicza z Rejentem Milczkiem oparty jest na kanwie autentycznych porachunków dwóch panów, która miała miejsce w XVIII wieku. To kłótnia dwóch sąsiadów nie o miedzę, ale mur graniczny. W tle miłość dwojga młodych, z dwóch wrogich domostw. To w pewnym sensie kolejna wersja Romea i Julii, tyle że komediowa i z happy endem. Problem sąsiadów-wrogów też dobrze znamy, choćby z filmu „Sami swoi” ze słynnym zdaniem jednego z bohaterów „lepiej mieć wroga własnego niż obcego”.

Choć w sztuce ten „wróg” zza miedzy jest obcym, który niedawno się sprowadził i zakłóca prawdziwą lub wyimaginowaną sielankę. Ponadczasowość zawartych w tej klasycznej sztuce problemów podkreśla dopisany przez reżyserów (Helena Kaut-Hawson i Wojtek Piekarski) prolog umiejscowiony na Ealingu, a także kostiumy (plus dla scenografa, Beaty Barton-Chapple), które są świetną mieszaniną strojów z epoki ze współczesnym ubiorem. W kilku miejscach słysząc dosadną polszczyznę zmarłego przed 140 laty hrabiego, przyprawioną rubasznym dowcipem, kiwałam głową: jakże nic się nie zmieniło. A ponoć mówi się, że nie istnieje coś takiego jak charakter narodowy. Morał sztuki jest także ponadczasowy: szykując zemstę na innych możemy zemścić się na sobie.

Tę ponadczasowość podkreśla także scenografia, choć w moim przekonaniu jest ona zbyt dosłowna. Te wszystkie hasła z różnych momentów naszej najnowszej historii, umieszczone na plakatach i transparentach nie były potrzebne. Ruchome elementy scenografii, przesuwane po scenie, znacznie ograniczały swobodę poruszania się aktorów i do pewnego stopnia przytłaczały ich. Wolałam scenograficzną pustkę, jaka panowała na scenie, gdy zespół Sceny Polskiej wystawił „Pana Tadeusza”.

A gra aktorów? Wyśmienita. Obydwaj adwersarze – Wojtek Piekarski (Cześnik) i Konrad Łatacha (Rejent) świetnie mówią wiersz. Znakomitym pomysłem było obsadzenie Renaty Chmielewskiej w roli Dyndalskiego, podobnie jak i Zbigniewa Sieciechowicza w drugoplanowej roli Śmigalskiego. Magda Włodarczyk jako Podstolina była może aż nadto uwodzicielska, ale umiała to dobrze połączyć z kobiecym wyrachowaniem. Nieco mniej barwne były postacie młodych, czemu trudno się dziwić, bo Fredro nie wyposażył ich w zbyt ciekawe osobowości. Dialog miłosny Klary (Katarzyna Paradecka) i Wacława (Jarosław Chiepichal) ciągnął się zbyt długo, choć w innych scenach, zwłaszcza w drugim akcie, obydwoje w dialogach z innymi postaciami byli znacznie ciekawsi. To chyba jedyne dwie postacie, które w ujęciu autora nie mają cech komicznych i to z pewnością utrudnia granie w sztuce, która została wyreżyserowana jako farsa.

Cały spektakl został „ukradziony” przez Damian Dudkiewicza, który wcielił się w rolę Papkina. To aktor ze wszech miar zabawny, z ogromną vis comicą. Każde jego wejście na scenę publiczność przyjmowała wybuchami śmiechu. I słusznie. W interpretacji Dudkiewicza Papkin to postać ze wszech miar zabawna. Nic nie ujmując aktorstwu, które było najwyższej próby, zabrakło mi pewnego pogłębienia postaci. Papkin to nie tylko samochwała, ale także „ubogi krewny”, żyjący na koszt bogatego szlachcica. Sowizdrzał, opowiadający o swym wątpliwym bohaterstwie, ale z racji swego położenia gotów zrobić wiele, by otrzymać parę gorszy. To jednocześnie mieszanka Don Kichota i Sancho Panzy, który jest do pewnego przynajmniej stopnia świadomy błazenady, jaką uprawia.

Pomimo tych drobnych słów krytyki spektakl uważam za bardzo udany. Byłam jedną z pierwszych, które wstały, by zgotować aktorom owację na stojąco. W pełni na to zasłużyli. Zdaję sobie sprawę z tego, jak ogromnego wysiłku wymaga przygotowanie takiej sztuki w warunkach dalekich od tych, jakie są w teatrach zawodowych.

Po „Panu Tadeuszu”, „Zemsta” jest drugim spektaklem opartym na lekturach szkolnych. Myślę, że to dobry pomysł, bo widzów trzeba wychowywać od wczesnej młodości. Tylko wtedy jest szansa, że „łykną” bakcyla teatru. A może w następnym sezonie coś z Gabrieli Zapolskiej? Nie koniecznie musi być to „Pani Dulska”.

Katarzyna Bzowska

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_