31 października 2016, 14:06
Brukselski „zimny bufet”

Theresa May miała tylko pięć minut, by o pierwszej w nocy z czwartku na piątek ub. tygodnia, by przedstawić swoją wizę roli Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej w najbliższym czasie. Jej stwierdzenie, że do czasu rozpoczęcia formalnych rozmów zamierza uczestniczyć we wszelkich pracach unijnych na podobnych jak dotąd zasadach, spotkało się z milczeniem pozostałych przywódców europejskich.

Dwudniowe spotkanie przywódców państw Unii Europejskiej kończyło się przyjęciem, podczas którego ustalano ostateczną wersję wspólnego komunikatu. Nie było w tym nic nadzwyczajnego. Takie są unijne zwyczaje. To w tych specyficznych warunkach przy dobrym jedzeniu (tym razem był to małże na zakąskę, pieczona jagnięcina z figami, a na deser podano vanilla parfait), kiedy politycy nie są otoczeni sztabem doradców, ustala się ostatnie szczegóły. I wtedy też rozmowy są najbardziej szczere.

Manfred Weber, przywódca frakcji chrześcijańsko-demokratycznej w Parlamencie Europejskim nie pozostawił wątpliwości, że oferta brytyjskiej premier nie zostanie przyjęta: „Jeśli ktoś zamierza opuścić klub, to nie jest sprawą normalną, aby chciał decydować o przyszłości tego klubu”. Przewodniczący Komisji Europejskiej, były premier Luksemburga, Jean-Claude Juncker zachował się lekceważąco: wzruszył ramionami i powiedział po francuski „Pff!”. Bardziej dyplomatyczne tłumaczenie zachowania europejskich polityków brzmi, że podczas szczytu zajmowano się ważniejszymi sprawami niż Brexit: kryzysem imigracyjnym w Europie i agresywnym zachowaniem Rosji w Syrii.

Europejscy politycy stwierdzają, że właściwie nie ma na razie o czym mówić, skoro artykuł 50 traktatu lizbońskiego nie został do tej pory uruchomiony. Nie przeszkadzało to jednak, by François Hollande i Angela Merkel przewidywali „twarde negocjacje” brexitowe. Theresa May znalazła się w bardzo niewygodnej sytuacji, jeśli chodzi o europejskie salony. Nigdy wcześniej, nawet wtedy, gdy brytyjscy politycy starali się uzyskać specjalne warunki członkostwa, nie spotkali się z tak wrogim podejściem. Spotkało ją to już po raz drugi: brytyjska premier nie została zaproszona na wrześniowy szczyt w Bratysławie.

Downing Street zapewniało dziennikarzy, że nic się nie stało, bo Theresa May „brała czynny udział” w dyskusji na temat Syrii i współpracuje ściśle z Niemcami Francją, by doprowadzić do zakończenia konfliktu. Ponadto odbyła spotkania dwustronne z premierem Estoni i prezydentem Rumunii.

Nie tylko na arenie międzynarodowej Theresa May ma trudną sytuację. W dniu wczorajszym spotkała się z pierwszymi ministrami Szkocji, Walii i Irlandii Północnej. Zanim do spotkania doszło, pierwsi ministrowie Szkocji i Walii, Nicola Sturgeon i Carwyn Jones, oficjalnie stwierdzili, że stanowisko negocjacyjne rządu brytyjskiego w sprawie Brexitu powinno być zatwierdzone przez parlament brytyjski i zgromadzenia lokalne. Wygląda na to, że propozycja rządu, by przedstawiciele władz lokalnych mieli bezpośrednie połączenie telefoniczne do Davida Davisa, ministra ds. Brexitu, nie wystarcza. Nicolas Sturgeon uważa, że szkocki parlament powinien mieć większą swobodę decydowania niż obecnie o polityce imigracyjnej i międzynarodowych umowach handlowych. Dodajmy, że szkocki parlament pracuje obecnie nad ustawą o drugim referendum w kwestii niepodległości Szkocji.

W przeddzień tego wewnątrz brytyjskiego „spotkania na szczycie” Institute for Government, organizacja charytatywna utworzona w 2008 r., której celem jest poprawa efektywności rządzenia, opublikowała raport ostrzegający, że Wielkiej Brytanii grozi kryzys konstytucyjny, jeśli nie dojdzie do porozumienia między rządami lokalnymi i rządem centralnym w sprawie zasadniczych punktów dotyczących negocjacji z Brukselą. Tego samego dnia do siedziby 10 Downing Street wpłynął list podpisany przez 42 deputowanych Izby Gmin (głównie z Partii Pracy), w którym domagają się, by po wyjściu Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej dotrzymane zostały obietnice składane podczas kampanii referendalnej. Chodzi przede wszystkim o £350 mln tygodniowo dla Państwowej Służby Zdrowia (NHS); tyle – zapewniali zwolennicy Brexitu, w tym obecny minister spraw zagranicznych Boris Johnson – będzie można przeznaczyć na ten cel, gdy Wielka Brytania stanie się suwerennym państwem. Już po referendum Johnson zapewniał, że pieniądze dla NHS będą większe niż obecnie. W wywiadzie telewizyjnym nie chciał jednak podać żadnej konkretnej sumy.

Theresa May może jedynie pocieszać się tym, że jej pozycja jest niezagrożona i gdyby wybory odbyły się teraz, to Partia Konserwatywna nadal cieszyłaby się pełnią władzy. Jak wynika z sondażu przeprowadzonego 9 października przez firmę ICM na zlecenia „Guardiana”, aż 43% wyborców stwierdziło, że gdyby wybory odbyły się teraz głosowaliby na konserwatystów; laburzystów popiera zaledwie 26%, 11% – UKIP, a 8% – Partię Liberalnych Demokratów. Jednak – jak wynika z innego sondażu – partią, która cieszyłaby się dużym poparciem byłaby „Stop Brexit”; gotowych byłoby na taką partię oddać głos aż 26% wyborców (w tym sondażu poparcie dla Partii Konserwatywnej wniosło 34%). Nie należy jednak przypuszczać, aby znaleźli się politycy brytyjscy gotowi na taki eksperyment.

Julita Kin

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_