25 października 2016, 09:55
Między Brexitem a rozpadem państwa
Wielka Brytania to koncept polityczny. Jak wiele innych podobnych państw grozi jej obecnie rozpad – Szkocja domaga się przeprowadzenia ponownego referendum w sprawie niepodległości i to jeszcze przed uruchomieniem artykułu 50 traktatu lizbońskiego. Nicola Sturgeon ma mocny mandat, by domagać się takiego referendum: 62% Szkotów opowiedziało się za pozostaniem w Unii Europejskiej.

Wynik w hrabstwach angielskich był inny: 53% mieszkańców tych terenów podjęło decyzję o opuszczeniu Unii Europejskiej. Podczas kampanii przedreferendalnej zwolennicy Brexitu mówili równie często o niekontrolowanym napływie imigrantów z Europy Wschodniej, dyktacie Brukseli, pieniądzach wpłacanych do wspólnej kasy, z której Wielka Brytania korzysta tylko w ograniczonym zakresie, jak i o chęci powrotu do „Anglii takiej, jaka była”. Czyli do jakiej?

To także pytanie o tożsamość narodową. Wiadomo co to oznacza dla Szkotów, Irlandczyków, Walijczyków. Ale dla Anglików? Sprawa znacznie bardziej się komplikuje. Czy współcześni Anglicy chcą rzeczywiście powrotu do przeszłości? Anglik z dawnych opowieści to ktoś poważny, starannie, ale nie ekstrawagancko ubrany, przestrzegający przepisów, flegmatyczny, nie okazujący emocji, pijący herbatę z mlekiem, obowiązkowo o piątej po południu. To obraz ze starych powieści lub komedii telewizyjnych, które opierają się chętnie na stereotypach.

 

Mówiło się o Anglii (a termin ten był przez wieki używany wymiennie z oficjalną nazwą państwa, Wielka Brytania), że to kraj drobnych sklepikarzy. Dziś te małe sklepiki zniknęły z wielu ulic, a jeśli jeszcze są, to prowadzą je najczęściej imigranci. Jeśli opisywać współczesne brytyjskie społeczeństwo w tych kategoriach, są to kasjerzy w sklepach prowadzonych przez wielkie sieci handlowe, „doradcy” w punktach sprzedaży telefonów komórkowych i sprzętu elektronicznego, agenci nieruchomości. Czy można z nich na nowo uczynić sklepikarzy?

Anglicy, według stereotypowego opisu, są przywiązani do swoich tradycji i do instytucji te tradycje utożsamiających, takich jak monarchia, parlament, Kościół anglikański, mecze piłki nożnej i niedzielne turnieje krykieta na każdej zielonej przestrzeni w mieście lub na wsi. To także tradycyjny pub, w którym barman zna z imienia większość swoich klientów, jego problemy rodzinne i ulubiony trunek.

Także te instytucje uległy w ostatnim półwieczu zmianom. Królowa to przedstawicielka tej starej, „dobrej” Anglii, gdzie rozwody były rzadkością, a poczucie obowiązku było najważniejsze. Nie można już tego powiedzieć o jej dzieciach, choć trzeba przyznać, że z biegiem lat to rozpasane towarzystwo, które głównie spędzało czas na zagranicznych urlopach, i zajmowała się dostarczaniem mediom sensacji, znacznie się ustatkowało. Jednak nie jest powiedziane, że po śmierci królowej (oby żyła jak najdłużej) nie wróci dyskusja o potrzebie utrzymania tej instytucji.

Wielu Anglików w różnego typu formularzach w rubryce „wyznanie” wpisuje C of E (Church of England), wiedząc dobrze, że nikt nie będzie sprawdzał ich udziału w uroczystościach kościelnych, nawet w Wielkanoc, a tym bardziej uczestnictwa w niedzielnych nabożeństwach. O przynależności do tego Kościoła młodzi ludzie przypominają sobie jedynie wtedy, gdy chcą wziąć ślub z rozmachem, wiedząc jednocześnie, że nie będą odbywać żadnych nauk przedmałżeńskich i nie potrzebne będzie rejestrowanie ślubu w urzędzie stanu cywilnego. Kościół anglikański, nadal noszący nazwę Established Church (Kościół państwowy), a więc mający z tego tytułu szereg uprawnień, był – podobnie jak Wielka Brytania – pomysłem stopniu politycznym. Pomijmy sprawę rozwodową Henryka VIII i wymyślony przez niego tytuł „obrońca wiary” (w założeniu katolickiej), który do dziś noszą brytyjscy monarchowie. Kościół anglikański łączył zwierzchność religijną z polityczną. Jednocześnie był to Kościół bardzo liberalny, niewiele wymagający od swoich „owieczek”. W rezultacie kościoły świecą pustkami, wiele z nich przerabianych jest na domy mieszkalne lub instytucje użyteczności publicznej, a coraz większa liczba Anglików nie przyznaje się do żadnej religii. Moda na szukanie religijnych uniesień w pozaeuropejskiej tradycji dawno minęła. Pomimo, że każda sesja obydwu izb brytyjskiego parlamentu rozpoczyna się od modlitwy, to wpływ religii na obrady i ustawodawstwo nie istnieje.

A i sam parlament, choć nadal obraduje w tym samym Pałacu Westminsterskim, także się zmienił, choć tu przemiany następują wolno. Przed blisko dwudziestu laty zmieniono godziny sesji parlamentarnych, które już nie zaczynają się o trzeciej po południu, choć czasem (rzadziej niż kiedyś) ciągną się do późnej nocy. Zapowiadana przez rząd Tony’ego Blaira radykalna reforma Izby Lordów utknęła gdzieś w połowie. Wraz z ustanowieniem przez rząd Davida Camerona stałej długości kadencji (Fixed-term Parliaments Act 2011) doroczne przemówienie królowej odbywa się w maju, a nie w listopadzie. Ale nie te zmiany są ważne. Najważniejsze jest to, że wraz ustanowieniem Zgromadzeń Narodowych w Szkocji, Walii i Irlandii Północnej zmieniły się prerogatywy Izby Gmin. Nic dziwnego, że podnoszą się głosy ustanowienia podobnego Zgromadzenia, który zajmowałby się ściśle angielskimi problemami.

Patrząc na wyniki referendum w sprawie Brexitu nieodparcie nasuwa się wniosek, że była to przede wszystkim angielska sprawa. Problemem, z jakim musi zmierzyć się obecnie brytyjski rząd, to nie tylko negocjacje z Unią Europejską, ale także – co być może okazać się jeszcze trudniejsze – problem utrzymania jedności państwa.

Julita Kin

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Julita Kin

komentarze (0)

_