08 września 2016, 11:22
Harlow: Krzyk milczących

Maszerowaliśmy w milczeniu, zmoknięci deszczem który nas zaskoczył. Maszerowały dzieci, młodzież i dorośli, Polacy lokalni i przyjezdni z innych miast i tamtejsi Brytyjczycy. Widać było udział lokalnej polskiej szkoły sobotniej im. Juliana Tuwima, ale również kibiców sportowych w barwnych sweatshirtach i z ogolonymi głowami. A we frontowych szeregach, wśród flag i transparentów nasz nowy Ambasador Arkady Rzegocki, rozpoczynający swoją kadencję najsmutniejszą misją oddania hołdu zamordowanemu rodakowi i przypomnienia władzom brytyjskim o potrzebie czujności w obronie Polaków przed podobnymi atakami. 

Marsz rozpoczęto od zapalenia zniczy, modlitwy, minuty ciszy i odśpiewania hymnu narodowego na placu przed osiedlem sklepowym, The Stow, naprzeciw ławeczki pokrytej kwiatami, na której w ubiegłą sobotę zamordowany został 40-letni Arkadiusz Jóźwik, a jego kolega, spożywający z nim pizzę, pobity do nieprzytomności przez bandę nastolatków, których poseł lokalny Robert Halfon nazwał jako „pochodzący z rynsztoka”. Przemawiali jeszcze organizatorzy marszu Eric Hind i Magdalena Nowicka, wicedyrektor polskiej szkoły, w której uczęszcza przeszło 250 dzieci. Przemawiali Poseł Halfon i Ambasador Rzegocki, który oświadczył, że po referendum było już piętnaście incydentów, jak podpalania, pobicia, zastraszania i dewastacje obiektów polskich przez graffiti, zgłoszonych przez Polaków do konsulatów polskich w Wielkiej Brytanii, ale oczywiście zabójstwo w Harlow było najpoważniejszym wydarzeniem. Przemawiali też pastor anglikański Robert Findlay, stojący przy wielkim transparencie z napisem „We have more in common than that which divides us”, i wreszcie lokalny proboszcz parafii polskiej, ks. Bogusław Kot, który mówił o potrzebie stoczenia nowej Bitwy o Anglię przez Polaków, aby mogli być ponownie szanowani przez tubylców i mogli żyć bezpiecznie.

I wtedy, wśród ciszy i skupienia, przeszło 1000 uczestników rozpoczęło swój marsz. Przed nimi forpoczta około dwudziestu polskich bikerów. Marsz trwał niemal godzinę. Prowadzono maszerujących najpierw pod polski kościół Matki Boski Fatimskiej, potem przez puste arterie miasta, następnie przez biedniejsze osiedla mieszkaniowe i przez główny plac handlowy do katolickiego kościoła Św. Pawła, gdzie odbyło się pożegnalne czuwanie.

W rozmowie z uczestnikami, nie tylko z Harlow, ale i z sąsiednich miast jak Peterborough, Bishops Stortford, Ware czy Haverhill, wszyscy jak jeden mówili, że dopiero głosowanie na Brexit otworzyło im oczy na prawdziwe oblicze angielskiego szowinizmu. Odczuwałem zarazem ich szok z wyniku najpierw referendum, a potem samego zabójstwa, ale również ich zaparcie, że ze względu na pracę, czy na studia czy szkołę ich dzieci, mają zamiar tu pozostać, tyle że już nie koniecznie na zawsze, jak to sobie przedtem wyobrażali. Tak mówią, w Polsce jest rodzina, dom, własny język, ale niekoniecznie praca na tym samy poziomie i przy tak dobrych warunkach, jak w Wielkiej Brytanii. Tak że na razie zostają. Ale czy Anglia jest ich domem – tak jak wielu rodzin z dziećmi było dotychczas przeświadczone? Tu już nie są tacy pewni.

Głosowanie za Brexitem uświadomiło im, jak twierdziły matki i nauczycielki z lokalnej szkoły, jak dwulicowi są Anglicy, kiedy chwalili się swoją tolerancją i szacunkiem dla innych narodowości. „Ten cały multi-kulti”, jak powiedziała mi jedna matka, „to tylko samookłamywanie siebie i innych”. Nagle po głosowaniu koledzy i koleżanki w pracy pytają, czy już pakują walizki? I czy niedługo wrócą do Polski? Ci sami którzy jeszcze nie dawno temu popijali razem piwo po pracy. A te same pytania, tylko może podane jeszcze brutalniej, zadawano polskim dzieciom w swoich szkołach od kolegów i koleżanek w klasie. Oczywiście w Harlow i okolicach brytyjscy wyborcy masowo głosowali za wyjściem z Unii. Dla Polaków ten wynik był jak nóż w plecy, a cios pochodził od osób, których traktowało się jako dobrych sąsiadów czy kolegów.

Najgorsze, że ta świadomość o zawróceniu się Brytyjczyków od Europy wyzwoliła wśród ich prymitywniejszych elementów prawo do przywrócenia słownictwa „hejtu”, którą dotychczasowa wyuczona polityczna poprawność skutecznie kamuflowała. I ten „hejt” mógł wyładować się na kimkolwiek. Na Polakach oczywiście, ale nie tylko, bo również na innych narodowościach i mniejszościach narodowych. Zależy kto w danym momencie im się podwinie. Tak widzą w tej chwili tragiczny los Arkadiusza, którego „inność” raczej niż koniecznie jego „polskość”, była ostatecznym powodem do ataku przez zdziczały gang nastolatków, szukających okazji do rozboju i pastwienia się nad bezbronną ofiarą. W każdym razie wraca era destabilizacji w tej harmonii społecznej, która panowała dotychczas w Wielkiej Brytanii i dawała Polakom poczucie, że mogą tu zostać na stałe.

W tym marszu organizatorzy i uczestnicy widzieli jednak szansę wykazania swojej podmiotowości wobec tej dysharmonii. „Był to zryw serca”, powiedziała dyrektor szkoły sobotniej, Iwona Szulc-Nalepka. „Naszym celem nie jest wołanie o zemstę”, mówi organizator Eric Hind. „Chcemy surowego ukarania sprawców tego zajścia, ale nadrzędnym celem sobotniego wydarzenia jest solidarność wszystkich Polaków, dobre polsko–brytyjskie relacje oraz wsparcie rodziny zmarłego”. Organizatorzy nie mieli chęci siedzieć w domu czekając jak ofiary na następne przykłady dyskryminacji. Motywem marszu milczenia był krzyk gniewu, wymagający szacunku dla Polaków w pracy, w szkole, w sklepie i by ich nie szykanowano. Skuteczność tego motywu nie da się od razu docenić, tym bardziej, że tego samego wieczoru dwóch Polaków zostało ponownie pobitych, ale Polacy po raz pierwszy od wielu lat poczuli, że tworzą w Harlow zwartą dumną wspólnotę gotową stawić czoło szykanom i dyskryminacji. Mówiąc krótko, przestali się bać.

Żałowałem tylko, że poza posłem nie było obecnych żadnych przedstawicieli brytyjskich władz lokalnych. Obawiam się, że może tu jeszcze oddziaływał brak wystarczającego integrowania się Polaków w życie społeczne środowiska brytyjskiego. Sam Arkadiusz Jóźwik pracował na przykład w fabryce, gdzie 80% pracowników było Polakami. To odosobnienie od środowiska najczęściej pokonują dopiero dzieci w szkołach angielskich, ale to już następne pokolenie.

Dziwiło mnie jednak że nie przybyło więcej Polaków z Londynu. Co prawda lokalni Polacy nie wyrażali żalu, że nie przybyli. Dla nich wystarczało, że przybył Ambasador i Konsul. Widocznie masowe krajowe organizacje polonijne przestają już zupełnie odgrywać rolę poza Londynem. Polonie lokalne, jak w Harlow, gdzie mieszka 1.5 tyś. Polaków, tworzą swój polski archipelag na Wyspach, trzymają łączność z polskością poprzez telewizję polską, Internet, Misję Katolicką, Macierz Szkolną i Konsulat. Co do reszty, pozostają samowystarczalne.

Czy tak ma być? Są niby samowystarczalne, ale są wciąż osamotnione. Nie mają poczucia, że tworzą większą wspólnotę polonijną, obejmującą całą Wielką Brytanię. Nie ma tego skutecznego głosu w Londynie, który w ich imieniu wystąpi w kuluarach władzy albo na krajowej estradzie, aby domagać  się w imieniu wszystkich Polaków w Wielkiej Brytanii, żeby Polacy, tak jak wszyscy obywatele unijni, obecni w tej chwili w tym kraju, mieli zapewnione prawo do stałego pobytu, prawa pracy i nauki, niezależnie od wyniku negocjacji w sprawie Brexitu. Ważna będzie reakcja ważniejszych środowisk polonijnych po wyniku sprawy sądowej młodych przestępców, odpowiedzialnych za skatowanie Arkadiusza Jóźwika na śmierć, ale to nastąpi najwcześniej dopiero w październiku. Bo sprawiedliwość wymaga, aby sprawcy tej zbrodni, obecnie wypuszczeni za kaucją, zostali należycie ukarani, a dopilnowanie tego to już jest obowiązkiem nas wszystkich, a nie tylko Polaków w Harlow.

Wiktor Moszczyński

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Wiktor Moszczyński

komentarze (1)

  1. To takie przykre… 🙁 Nie mogłam uczestniczyć w marszu, ale bardzo przejęło mnie to wydarzenie…