03 czerwca 2016, 10:04 | Autor: Piotr Gulbicki
Śladami Leonida Teligi

Podróż dookoła świata wymarzył sobie w młodości. A teraz zamierza zrealizować ten cel. – Mam jacht, chęci i dwa koty. Jeśli Neptun pozwoli, dam radę – zapewnia kapitan Andrzej Placek.

 To będzie nietypowa wyprawa.

– Nawet bardzo. Mam 65 lat, jacht też jest dość stary, bo z 1960 roku, a do tego drewniany. Jednocześnie zabieram ze sobą moje kotki – Pusię i Tosię. Chcę wystartować w listopadzie, obierając kierunek na Karaiby. Może zawadzę o Barbados, poszukam śladów Leonida Teligi i docelowo Martynika. A co będzie dalej, zobaczymy.

To spore koszty.

– Nie ukrywam, że największą bolączką jest właśnie brak funduszy, emerytura nie starcza na pokrycie całości wydatków. Dlatego wszystko przy jachcie robię sam – kupuję sprzęt z drugiej ręki i doprowadzam jednostkę do pełnej sprawności. Mam nadzieję, że uda mi się znaleźć sponsorów, wtedy będzie zdecydowanie łatwiej.

Andrzej Placek
Andrzej Placek

 Praktycznie całe życie spędził pan na morzu.

– Mówiąc konkretnie, na wodzie – ocenach, morzach, jeziorach, rzekach… W 1969 roku skończyłem Szkołę Rybołówstwa Morskiego w Świnoujściu, a potem pływałem praktycznie po całym świecie, zdobywając kolejne stopnie – od młodszego rybaka, przez rybaka, starszego rybaka, po bosmana. Najczęściej łowiliśmy na morzach Beringa i Północnym, w okolicach Kanady, Afryki oraz Falklandów. 20 lat pracowałem dla szczecińskiego przedsiębiorstwa Gryf, a potem zacząłem pływać pod obcą banderą – Niemcy, Szwedzi, Norwegowie… W międzyczasie ukończyłem kurs oficerki w Wyższej Szkole Morskiej oraz w Akademii Marynarki Wojennej w Gdyni.

Jest co wspominać.

– Mógłbym napisać na ten temat książkę. Przygód nie brakowało, poznałem wiele ciekawych osób i miejsc, ale praca rybaka to przede wszystkim ciężki kawałek chleba. Pływałem na różnych statkach, małych i dużych, rejsy trwały z reguły pół roku. Im więcej ryb złowiliśmy, tym więcej zarobiliśmy, więc nikt się nie oszczędzał. Zdarzało się, że nie spaliśmy po trzy doby, dosłownie słaniając się na nogach. Ryby trzeba było wyciągnąć z wody, wypatroszyć i zakonserwować w beczkach z solą. I tak na okrągło. Sztormy oraz zmiany pogody były częścią tego życia – życia, które niosło ze sobą wiele niebezpieczeństw. Podczas jednego z pierwszych rejsów byłem świadkiem jak statek z naszego przedsiębiorstwa został staranowany przez inną jednostkę. Tonął kilka minut, na szczęście wszystkich udało się uratować, ale byli o włos od śmierci. To zdarzenie na długo zapadło mi w pamięci. Do dziś wspominam też sytuację, jak w okolicach Kapsztadu foka wdrapała się po siatce na pokład i zaczęła furiacki atak na załogę. Na szczęście nic się nie stało, bo schowaliśmy się w kajutach. Kiedy poszczekała i wskoczyła z powrotem do wody odetchnęliśmy z ulgą, bo to rozjuszone zwierzę jest naprawdę nieobliczalne.

Ale takie sytuacje nie zniechęciły pana do podjęcia próby opłynięcia kuli ziemskiej. I to w pojedynkę, na drewnianym jachcie…

– Zadecydowało o tym spotkanie kapitana Leonida Teligi. Kiedy byłem na trzecim roku studiów, w nagrodę za dobre wyniki w nauce, razem z 32 kolegami na statku „Emilia Gierczak” popłynęliśmy w trzymiesięczny rejs szkoleniowy do Afryki. Zatoka Biskajska, Casablanka, Dakar, potem Las Palmas, Gran Canaria… To było coś – pierwsza tak długa eskapada, marynarskie mundury, inny świat. Nie zapomnę tamtych wacht, szczególnie nocnych, sterowania statkiem, codziennej porannej zaprawy. W Afryce łowiliśmy ostroboka i pałasza, ale w siatkę wpadały też niewielkie rekiny, które oddawaliśmy miejscowym Murzynom w zamian za drobne maskotki. Z kolei w Hiszpanii kupiliśmy pomidory, które wieźliśmy do kraju, bo w Polsce były znacznie droższe. Jednak w pamięci najbardziej zapadł mi Dakar, gdzie cumowaliśmy przez tydzień. Najpierw spotkałem Polaka, który urodził się we Francji i służył w Legii Cudzoziemskiej. Zaprosił mnie do koszar tej legendarnej formacji, opowiadał o swoich polskich przodkach. A później czekała jeszcze większa niespodzianka. Był 9 stycznia 1969 roku, niedługo przed godz. 22, bo do tej pory musieliśmy wrócić na pokład z wojaży po mieście. I wtedy nagle zobaczyłem przy nabrzeżu, niedaleko naszego statku, niewielki jachcik. A na burcie napis „Opty”. Długo nie myśląc wprosiłem się do środka. Na stole leżały papierosy i stały butelki piwa Żywiec, a w maleńkiej kabinie znajdowały się trzy osoby, wśród nich kapitan Leonid Teliga, wyróżniający się długą brodą. Akurat był w trakcie swojego słynnego rejsu dookoła świata. Chwilę porozmawialiśmy, a następnego dnia odwiedził naszą załogę. On został jeszcze w Dakarze, a my popłynęliśmy dalej, ale tamto krótkie spotkanie odcisnęło piętno na moim dalszym życiu. To, że pływam samotnie, zawdzięczam właśnie jemu.

Ale wtedy nie miał pan doświadczenia jachtowego.

– Miałem, ale niewielkie. Natomiast później, w przerwach między rejsami rybackimi, buszowałem po Mazurach. Wspólnie z kolegami kupiłem drewniany jacht „Kliwer” i żeglowałem na tamtejszych jeziorach uzyskując stopień sternika jachtowego. Następnie kontynuowałem tę pasję w Anglii, gdzie przeniosłem się na stałe.

 W poszukiwaniu lepszych warunków?

– W 1999 roku postanowiłem zejść na ląd i trochę odpocząć. Przez pięć lat prowadziłem tawernę „Bulaj” w Bełchatowie, przez którą przewinęła się plejada czołowych kapel szantowych. Jednak to nie był łatwy biznes, tym bardziej, że wszystko było na mojej głowie, dlatego w 2004 roku wyjechałem za chlebem na Wyspy Brytyjskie. Kiedy znalazłem się w Londynie miałem w kieszeni 40 funtów. Początkowo zajmowałem się stolarką i elektryką, a po sześciu miesiącach udało mi się dostać pracę na stateczkach pływających po Tamizie. Wróciłem do swojego zawodu, jednak o jachtach nie zapomniałem. Dzięki znanemu w żeglarskim środowisku Jurkowi Knabe zostałem członkiem Jachtklubu Polskiego w Londynie, a przez internet poznałem parę młodych ludzi – Patrycję i Mikołaja, którzy jachtostopem dotarli na Karaiby. Wtedy wszystko odżyło – pamięć o Telidze, młodzieńcze marzenia, zew przygody.

Przez rok szukałem czegoś na wzór „Opty” i w Portsmouth znalazłem „Tiggy”. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Piękna, drewniana, z duszą. Ma osiem metrów długości, czyli jest stosunkowo niewielka, za to dość wiekowa, gdyż powstała w 1960 roku. Zapłaciłem za nią 4 tys. funtów i byłem wniebowzięty. Co prawda przy remoncie jachtu miałem trochę pracy, ale dałem radę, wszystko zrobiłem sam. A nie chcąc tracić czasu wziąłem urlop z pracy i ruszyłem w świat. Był rok 2008, moim celem było opłynięcie świata podążając śladami Leonida Teligi.

Ale wtedy się nie udało.

– Miałem trochę pecha, popełniłem kilka błędów. Wbrew sztuce żeglarskiej wypłynąłem z Anglii w listopadzie, a to nie jest najlepsza pora roku na takie eskapady. Wyruszyłem z Portsmouth, potem było Weymouth, Plymouth, Falmouth i skok na Biskaje. Tam dorwał mnie sztorm – fale jak wieżowce, a wiatr tak silny, że skala na wiatromierzu się skończyła. Na szczęście udało mi się dotrzeć do Santander w Hiszpanii i po tygodniowym oczekiwaniu na poprawę pogody obrałem kierunek na Gijon. Jednak traf chciał, że w nocy wpakowałem się na siatki rybackie. Podczas uwalniania się z nich, w czasie dużej fali, uderzyłem klatką piersiową o tzw. półkluzę i następnego dnia znalazłem się na pogotowiu w Gijon, gdzie okazało się, że mam poważnie uszkodzony mostek. Zalecenie lekarza – miesiąc bez wysiłku. W mieście przebywałem trzy miesiące, poznałem wspaniałych hiszpańskich żeglarzy i ich rodziny. To był, mimo kontuzji, bardzo sympatyczny czas – opiekowali się mną jak mogli i do dziś utrzymujemy ze sobą kontakty. O mojej przygodzie pisała prasa, sprawą zainteresowała się też telewizja hiszpańska robiąc ze mną wywiad. W końcu przyszedł marzec i trzeba było ruszać dalej – przez porty hiszpańskie, portugalskie i Maderę dotarłem do Teneryfy. Tam zakotwiczyłem i mieszkam do dziś.

Ciekawa okolica?

– Piękne widoki, ciepło, przytulnie. Zatrudniłem się tu jako kapitan na jachcie, prowadząc rejsy czarterowe po Wyspach Kanaryjskich. Ale niedawno firma została sprzedana, a to znak, że czas wznowić wyprawę dookoła świata. Teraz remontuję swoją „Tiggy” i w drogę. Świetnie rozumie to starszy brat Janusz, przez całe życie wspierający mnie we wszystkich przedsięwzięciach. Podobnie jak moja życiowa partnerka Ela, która mówi: – „Płyń, płyń, ja cię dogonię. Samoloty latają”.

 Zabiera pan ze sobą dwa koty.

– Z nimi na pewno nie będzie nudno. A poza tym, jak to na jachcie – obserwacja, drobne naprawy, rozmyślanie nad życiem. No i czytanie. Wezmę ze sobą kilka książek, głównie o tematyce morskiej – przygodowe, biograficzne, ale również specjalistyczne. Pływanie to profesja w której wiele się zmienia, dlatego trzeba trzymać rękę na pulsie i nieustannie się szkolić.

Do tego dochodzą filmy na laptopie. Niedawno oglądałem znakomitą produkcję „Kapitan Phillips”, opowiadającą o porwaniu amerykańskiego statku przez somalijskich piratów. Jak się okazało, podczas napadu na jednostce znajdował się mój serdeczny kolega, jeszcze z dawnych czasów.

Poza filmami i książkami zabieram ze sobą w podróż dobre samopoczucie i przeświadczenie, że będzie OK. Chcę dopłynąć szczęśliwie tam, gdzie sobie założyłem, a potem się zobaczy…

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Piotr Gulbicki

komentarze (0)

_