24 grudnia 2013, 11:35 | Autor: Małgorzata Bugaj-Martynowska
Zanim usiądziemy przy wigilijnym stole

W niedzielę, 1 grudnia wypełnionej po brzegi Sali PON UJ znajdującej się na IV piętrze w POSK-u miały miejsce pierwsze warsztaty bożonarodzeniowe dla dzieci w wieku od lat trzech. Przybyli na nie licznie polskie rodziny z dziećmi. Zabawy było co nie miara, a przy tym mnóstwo niespodzianek. Zajęcia odbyły się w ramach Żywej Pracowni Języka i Kultury Polskiej. Barbara Mołas i Agnieszka Nowakowska z Muzeum Etnograficznego w Krakowie zaprosiły na wspólne, rodzinne odkrywanie korzeni Bożego Narodzenia.

Fot. Małgorzata Bugaj-Martynowska
Fot. Małgorzata Bugaj-Martynowska

Najpierw miały miejsce zajęcia z rękodzieła – dzieci wspólnie z rodzicami rysowały, wyklejały i wycinały ozdoby choinkowe. Takie, jak dawniej, przeszło 100 lat temu wieszało się na podłaźniczce – na znak zdrowia, siły i dobrej energii w całym domu. Każda z ozdób to symbol – wróżba na przyszły rok.

Fot. Małgorzata Bugaj-Martynowska
Fot. Małgorzata Bugaj-Martynowska
Były więc łódeczki z łupinek włoskiego orzecha z kolorowymi żagielkami, malowane ptaszki, opłatkowe światy i anioły ze złotymi lub srebrnymi aureolami. Do wyboru, do koloru. Całość dopełniły gry edukacyjne w poszukiwaniu produktów, z których przygotowywano wieczerzę wigilijną, wizyta kolędników i wspólnie odśpiewana kolęda – po polsku, oczywiście, chociaż część z obecnych dzieciaków wolałaby z pewnością w języku, którym posługują się na co dzień – w przedszkolu czy na placu zabaw.

Ubieramy podłaźniczkę

Miejsce tradycyjnej choinki zajęła… jej babcia. Tak zielone gałązki wieszane przez gospodarzy pod sufitem nad wigilijnym stołem określiła Barbara Mołas, jedna z prowadzących warsztaty. – Zazwyczaj były to gałązki świerka, jodły lub sosny – tłumaczyła. Wypowiedź koleżanki uzupełniła Agnieszka Nowakowska,

Fot. Małgorzata Bugaj-Martynowska
Fot. Małgorzata Bugaj-Martynowska
która dodała, że wczesnym, grudniowym rankiem w Wigilię Bożego Narodzenia, gospodarze wychodzili do lasu po najpiękniejszy czubek zielonego drzewka – zwany podłaźniczką. W myśl ludowego przysłowia, „który z nich pierwszy z lasu wrócił do domu, temu z nich pierwszemu miało wyrosnąć zboże na polu…”. Wyprawa po podłaźniczkę była więc rodzajem misji, poprzedzonej myciem twarzy w zimnej w wodzie, w której zanurzono z monetę, co z kolei stanowiło zapowiedź urodzaju podczas żniw. Kiedy owa „babcia choinki” została przyniesiona przez gospodarza do domu, jej przystrojeniem zajmowały się młode dziewczęta – panny na wydaniu, które w przyszłości marzyły o zamążpójściu. Wieszały na niej jabłka, pierniki, orzechy, malowane ptaki i własnoręcznie robione światy, do których służył im opłatek – ten sam, którym w wieczór wigilijny łamiemy się składając sobie życzenia.

Podobne rzeczy miały miejsce podczas warsztatów. Tylko tutaj zamiast panien na wydaniu, całe rodziny zgodnie z instrukcjami Basi i Agnieszki ubierały podłaźniczkę . Trwał prawdziwy wyścig dzieci o możliwość zawieszenia ozdoby, wysoko pod sufitem – pachnącego jabłka, słodkiego piernika, w którym najpierw należało zrobić dziurkę. Dzieciom dzielnie pomagali rodzice, którym również nieznana dotychczas ozdoba sprawiła dużą niespodziankę i radość.

Z lasu, wody, pola, sadu…

Z tych czterech miejsc musiały znaleźć się produkty do potraw na wigilijnym stole. W sali PON-u ruszyła więc wyprawa milusińskich najpierw na pole, po zboże, bo: „w noc cudowną zjeść trzeba, chociaż kawałeczek chleba”. Dzieci szukały zgodnie z instrukcjami prowadzących tam: „gdzie chodził konik z sochą, zanim oracz sypał złoto. I wyrosły ciężkie kłosy, które zżęły ostre kosy”. Znaleziono i zboże i kosę. Ta ostatnia posłużyła później jako rekwizyt wędrującej z kolędnikami śmierci.

Fot. Małgorzata Bugaj-Martynowska
Fot. Małgorzata Bugaj-Martynowska

Z pola trzeba było przenieść się do lasu i zgodnie z ludowym zwyczajem: „w noc, gdy się urodzi Bóg, od pszczół należało zjeść pyszny miód.Tam, gdzie w lesie barć wysoko, tylko bystre dojrzy oko, tam gdzie niedźwiedź wraz z człowiekiem w dziupli słodki znajdą deser…” Ale to dzieci, nie niedźwiedź, znalazły „barć” z miodem. Tym razem słodki przysmak zamiast do wypieku łakoci posłużył jako przekąska. Po kromki z miodem ustawiła się długa kolejka. Zajadali się i duzi, i mali.

Ale to nie koniec przygody, bo: „w dłuższą noc niż inne noce, należało zjeść wysuszone owoce…” I ruszyła dziecięca drużyna tam: „gdzie z sadu i ogrodu, owoc się nie boi chłodu, bo wraz grzybkiem w cieplej chacie, schnie na wiklinowej macie”, by wreszcie udać się nad wodę: „tam, gdzie chłopiec nad potokiem, zwinne ryby ściga wzrokiem. A karp, nic nie wiedząc, leci prosto w zastawione sieci”. Zgodnie z obyczajem, który mówi „nie byłoby dobrze gdyby, w noc Wigilii nie zjeść… ryby”.

Fot. Małgorzata Bugaj-Martynowska
Fot. Małgorzata Bugaj-Martynowska

Kiedy już produkty do domu zwieziono, gospodyniom przyszło przyrządzić z nich uroczystą wieczerzę. Pachniało w całym domu. Pieczono, gotowano i kolędowano. Zaraz potem nakrywano do stołu. Najpierw zboże i sianko, potem najpiękniejszy śnieżnobiały obrus, jaki był w domu, opłatek, półmiski z kluskami, kapustą, pierogami i grzybami, barszcz czerwony oraz zupa grzybowa. Na deser susz i orzechy, pierniki miodem pachnące i… ku zdziwieniu wszystkich, zamiast świątecznej zastawy, tylko jedna, jedyna drewniana misa. Dostojnie ustawiona na stole, a wokół niej tyle łyżek, ile osób przy wigilijnym stole. Dziwiły się dzieciaki i zadawały pytania, nie wszystkim taka propozycja biesiadowania przypadła do gustu…

Zamiast radia i telewizji

Tuż po wieczerzy wypatrywano ich z niecierpliwieniem. Dziecięce noski przyciśnięte do szyb okiennych i szeroko otwarte oczy wpatrywały się w śnieżne zaspy z nadzieją, czy już idą polnymi drogami z dobrą nowiną o narodzeniu Jezuska. Którzy inny, jak nie przebierańcy – kolędnicy.

Wśród nich nie mogło zabraknąć okrutnego Heroda, diabła, chłopa, śmieci i turonia. Dotkniecie tego ostatniego stanowiło dobrą wróżbę na przyszły rok, bo nikt inny, jak właśnie turoń przynosił siłę, zdrowie i urodzaj. A kiedy już przyszli pod okna domostw i poprosili o gościnę gospodarzy, dziecięcej radości nie było końca. Taka gratka mogła się zdarzyć jedynie raz na rok. Zdarzyła się tez podczas niedzielnych warsztatów.

Fot. Małgorzata Bugaj-Martynowska
Fot. Małgorzata Bugaj-Martynowska

„Wyjdźże do nas gospodarzu, my co wiemy, to Ci powiemy. Stary roczek odchodzi, nowy roczek dogodzi…” – wolały dzieci, które najpierw nauczyły się swoich ról, a potem odegrały przedstawienie. Widownią byli rodzice. Dzieci gospodarza krzyczały na widok diabła, jak należy, chowając się za spódnicą gospodyni. Śmierć kosą ścięła głowę okrutnemu Herodowi, a turoń uganiał się za małymi aktorami. Gaździna hojnie obdarowywała kolędników, czym chata bogata.

– Szkoda, że to już koniec. Nie chcę jeszcze iść do domu. Chcę się bawić – mówiła kilkuletnia Marianka do swojej mamy. Inne dzieci, też chciały jeszcze zostać i wspólnie z prowadzącymi oraz swoimi rodzicami pobawić się w przygotowywania do świat, które już za pasem. No właśnie święta tuż, tuż. Może w tym roku w niektórych domach zamiast choinki, zagości podłaźniczka, a zamiast oglądania telewizji, będzie miała miejsce wspólna, rodzinna zabawa kultywująca piękne, staropolskie obyczaje.

Fot. Małgorzata Bugaj-Martynowska
Fot. Małgorzata Bugaj-Martynowska

Na kolejne warsztaty w Żywej Pracowni Języka i Kultury Polskiej nie trzeba będzie czekać długo. Barbara Mołas i Agnieszka Nowakowska obiecały, że przyjadą do Londynu w okresie wielkanocnym. Część rodzin już zapowiedziała swój udział. Do zobaczenia wkrótce.

 

Tekst i fot.: Małgorzata Bugaj-Martynowska

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

komentarze (0)

_