09 września 2013, 09:24 | Autor: Elżbieta Sobolewska
Polscy murzyni byli w porządku

Z Brytyjczyków przeważali biali i hindusi. Hindusi odznaczali się tym, że zatrudniali się na bardzo krótko, żeby móc ponownie dostać zasiłek. Biali, wstępnie byli pełni entuzjazmu, więc prawie zawsze na drugi dzień się spóźniali. Niektórzy błądzili i nie mogli znaleźć fabryki godzinami, dzwoniąc do Darka, że za dziesięć minut już będą. Darek, rekruter pracowników w fabryce ciastek w Esher (Surrey) nigdy nie dostał odgórnej sugestii, że powinien, lub nie powinien zatrudniać wyłącznie Polaków albo Brytyjczyków. Tylko portugalska menedżerka lubiła go pytać, dlaczego nie zatrudnia Portugalczyków? Darek przyjmował ludzi i budował załogi do pełnej, całodobowej obsługi nowo utworzonej linii produkcyjnej. Na halę, do mieszalni, na magazyny, do pakowania, do sprzątania obiektu. Trzeba było zdać prosty egzamin językowy, posiadać NIN i mieszkać w miarę niedaleko. Stawka płacy nieco powyżej minimum, z możliwością pociągnięcia dodatkowych zmian.

Zwłaszcza to jedno miejsce było nie do ruszenia, jeśli chodzi o jednoosobowy skład kadrowy. Kantorek do sporządzania nowych smaków ciastek. Pani kreatywna siedziała w nim codziennie, próbując i mieszając. Ciastkami częstowała tego, kto do niej zaglądał. Dookoła harmider, ludzie stale w kombinezonach, kadra po cywilu, na produkcji w fartuchu, w dłoniach odkażone długopisy, a brud i mucha na nich nie siadały. Dookoła ruch, u kuglarki zawsze delikatna stagnacja. Na stole stolnica. I tak ją zapamiętał.

Równych, porządnych chłopaków oraz studentów wysyłał do magazynów, bo wiele się tam nie narobili. Raz przyszedł młody Cygan z żoną, matką, siostrami i brytyjskim paszportem. Powiedział, że chce do pracy. – Zapytał, czy nie mógłby zacząć od razu, ale od razu mogłem go przyjąć tylko na trening. Chciał. Coś kobietom powiedział i sobie poszły. Zaczął trening, popracował i jak wyszedł na przerwę, to już nie wrócił. Też sobie poszedł – śmieje się Darek.

Polacy kombinowali strasznie, głównie na tle języka. Oczekiwali podpowiedzi na teście, sprawdzającym jego znajomość. Prosili i wzbudzali współczucie. Starali się brzmieć sympatycznie. Proponowali, żeby Darek wypełnił testy za nich. Zaklinali się, że wszystko rozumieją, tylko nie potrafią wyrazić tego w mowie i piśmie. Czuli się speszeni. Dzwonili w godzinach wieczornych. To wszystko na etapie rekrutacji. Polacy przyjęci do pracy, którzy już się nieco zasiedzieli, dzwonili o każdej porze. Że zgubili klucz od szafki. Że dzisiaj nie przyjdą. Że chcą się wymienić na zmianę dzienną, albo nocną. Że mają różne kwoty na payslipach, albo że im w ogóle nie zapłacili, więc żeby Darek coś z tym zrobił, na przykład poszedł do księgowej.

Księgowa była gruba i chodziła w opiętych bluzkach. Znudzona i zawsze zapracowana. Powolna i łaskawa. Mówiła, że przecież zrobi im te payslipy. Dlatego za kilka dni dzwonili do Darka znowu. Dosyć częste były te telefony i mocno przyczyniły się do tego, że fabryka mu obrzydła. Polakom wydawało się, że może im coś załatwić, bo gwarantował fajnym chłopakom miejsce w magazynie.

Przyjmował raz do pracy dwóch kolegów. Czarnoskórzy z polskimi paszportami. Poślubiwszy Polki, nabyli europejskich praw i zaraz Polskę opuścili, razem z żonami. – Chętnie o nich opowiadali i tak jakoś ciepło, normalnie i łamaną polszczyzną – mówi Darek. – Polscy Murzyni byli w porządku, chcieli pracować – dodaje.

– Na początku, gdy wracałem do domu, wracały myśli, czy nie zrobiłem źle, nie przyjmując tej, czy innej osoby. Nie chciałem być niesprawiedliwy. I tak męczyła mnie sprawa jednego Litwina. Miał niesprawną lewą dłoń i był około pięćdziesiątki. Z językiem też nie najlepiej, chociaż przyjmowałem z gorszym. Ale ta ręka… tłumaczyłem mu, że sobie nie poradzi, że to jest ciężka praca, że się trzeba natyrać. Bardzo mu zależało, ale go nie przyjąłem. I tak chodził mi po tej głowie i chodził, i gdzieś po dwóch tygodniach zadzwonił, czy nie mógłby jednak znowu podejść do egzaminu. No i dużo lepiej mu wtedy poszło, zaczął pracę, brał nadgodziny, był bardzo solidny.

Prosta sprawa była z Hindusami. Nie dało się, nie zauważyć mechanizmu z zasiłkami. Pracowali, żeby nie pracować. Co do białych Brytyjczyków, utrzymywały się na produkcji wyjątki. – Regułą było, że pracowali góra tydzień, dwa, na ogół po kilka dni. Kłamali jak z nut. Jakieś kompletnie nielogiczne rzeczy potrafili opowiadać, zaprzeczali sobie i natychmiast odwoływali coś, co mówili kilka minut wcześniej. Potrafili jednego dnia zapewniać, że bardzo im zależy i bardzo chcą tej pracy, a już następnego nawet nie przychodzili i nie dzwonili. Jakaś schizofrenia. Z jednej strony kłamstwa, które miały tłumaczyć nieobecność, albo wielogodzinne spóźnienie, z drugiej strony kapitalne usprawiedliwienia, na przykład takie, że koleś nie mógł dojechać na czas, bo grał do późnej nocy na komputerze, więc zaspał. Albo zgubił bilet i przecież nie ma pieniędzy, żeby kupić drugi. To przecież było nawet śmieszne, ale znowu od nowa trzeba było stale kogoś szukać – mówi Darek. Jednego przyprowadziła matka, ale nie został przyjęty, bo przebywał pod dozorem policji. Na służbowy numer komórki, matka przysyłała rozpaczliwe sms-y, że jej Marc to dobry chłopak i żeby go jednak zatrudnić, bo się stoczy. Darek uległ prośbom, porozmawiał z menedżerami i zgodzili się. Marc miał 18 lat i na początku się starał. Potem było jak z większością białych Anglików. Któregoś dnia po prostu nie przyszedł.

Darek był rekruterem ponad pół roku. Teraz robi coś zupełnie innego. Próbuje zatrudnić kierowcę. Na razie miał dwa spotkania. Szuka oczywiście Polaków, do własnej firmy. Spotkał się już z kierowcą ambulansu, który „ewentualnie mógłby sobie dorobić”, bo miał w tygodniu kilka dni wolnych, ale jak powiedział, nie zależy mu specjalnie na tej dodatkowej pracy. Na drugie spotkanie był umówiony z trzema bezrobotnymi. Sami zaproponowali godzinę i miejsce. Przyszedł tylko jeden. Dwóm pozostałym wypadły nagle jakieś kursy, no dosłownie z samego rana.

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

komentarze (0)

_