24 lutego 2021, 09:00
Piotr Rychlicki: Za głosem serca
Zdarzało mu się lądować w jeziorze i na drzewie, doświadczał spotkań z sępami, które dziurawiły skrzydło jego paralotni. Piotr Rychlicki w rozmowie z Piotrem Gulbickim zapewnia, że wrażenia, jakie dostarcza podniebny sport, trudno z czymkolwiek porównać.

Latałeś w różnych krajach.

– W Nepalu, Włoszech, Austrii, Szwajcarii, Słowenii, Wielkiej Brytanii i Polsce. Wszystkie wyprawy odbyłem samotnie, bo uważam, że wtedy smakują najlepiej. W powietrzu spędziłem ponad 450 godzin.

Gdzie lata się najłatwiej?

– Tu nie ma reguł, dużo zależy od jakości powietrza, a także poziomu trudności, z czym wiążą się turbulencje oraz siła prądów termicznych. Niektóre z nich unoszą pilota gwałtowniej niż inne, co przekłada się na intensywniejszą pracę rękoma, generując konieczność większej uwagi i skupienia. Generalnie w górach można osiągnąć wyższą wysokość niż na nizinach. W Alpach widoki zapierają dech w piersiach, ale jest tam mniej dni lotnych w porównaniu do Nepalu, gdzie z kolei powietrze jest bardziej zanieczyszczone, co przekłada się na gorszą widoczność.

Która wyprawa najbardziej utkwiła ci w pamięci?

– Każda jest wyjątkowa, natomiast niewątpliwie najtrudniejsza była ta z maja 2018 roku, kiedy wpadłem na pomysł, żeby przemierzyć Alpy ze wschodu na zachód, pokonując trasę ze Słowenii do Szwajcarii, czyli około 500 km w linii prostej. Spakowałem do plecaka paralotnię, namiot, śpiwór, karimatę, kuchenkę gazową, kijki trekkingowe, odzież, elektronikę, wodę oraz suche jedzenie, co łącznie ważyło 23 kg. Poleciałem samolotem do Lublany, wszedłem na szczyt pobliskiej góry i wystartowałem, lądując 30 km dalej. Każdego dnia pokonywałem trasę pieszo bądź szybując w powietrzu. Lokalni mieszkańcy byli bardzo przyjaźnie nastawieni, mogłem zapomnieć o spaniu pod chmurką, gdyż nocowałem u kogoś w domu, garażu bądź stodole. Niestety, nie zrealizowałem zamierzonego celu – wyprawa okazała się trudniejsza niż myślałem, w dodatku dopadło mnie 16 kleszczy i po dwóch tygodniach zrezygnowałem z jej kontynuowania, dotarłszy do granicy słoweńsko-włoskiej. Jednak nie mówię pas, w przyszłości na pewno jeszcze raz podejmę taką próbę.

Co nie zagrało?

– Byłem jeszcze mało doświadczonym pilotem. Cała moja przygoda z paralotniarstwem zaczęła się niespełna trzy lata wcześniej, trochę na wariackich papierach. W 2005 roku, zaraz po maturze, wyjechałem do Anglii, żeby trochę zarobić. Zakotwiczyłem w Maidstone, gdzie pracowałem jako kucharz w hotelu, a przez kolejne 10 lat w magazynie w supermarkecie i nagle, pewnego wiosennego dnia, coś mnie tknęło. Obudziłem się o czwartej rano, spakowałem rzeczy i wróciłem do Polski.

Tak nagle?

– Ta decyzja dojrzewała we mnie od jakiegoś czasu. Pięć miesięcy wcześniej w internecie zobaczyłem wyczyny paralotniarzy i od razu wiedziałem, że to coś dla mnie. Kupiłem starą zużytą paralotnię, na własną rękę rozpoczynając naukę wznoszenia się w powietrze na niewielkiej górce w okolicach Maidstone. Adrenalina była ogromna, a jednocześnie czułem, że życie upływa mi między palcami. Praca, dom, praca, dom – i tak w kółko. W tym czasie trafiłem na książkę „1000 Days of Spring” pióra Tomislava Perko, w której autor opisuje jak rzucił wszystko i zaczął podróżować po świecie, przeznaczając na to niewielkie pieniądze. To był przełom, postanowiłem podążać tą drogą, dlatego wróciłem do rodzinnego Inowrocławia, gdzie sprzedałem mieszkanie oraz wszystko czego tak naprawdę nie potrzebowałem i zapisałem się na dwutygodniowy kurs paralotniowy. Trzy miesiące później podekscytowany opowieściami kolegi, który zapewniał, że w Nepalu warunki do latania są niemal codziennie, obrałem kurs na ten kraj.

Odważna decyzja.

– Czułem, że muszę podążać za głosem serca. Samolotem dotarłem do Katmandu, stamtąd autokarem do Pokhary, paralotniowej stolicy Nepalu i już następnego dnia śmigałem w powietrzu z 30 innymi paralotniarzami w jednym kominie termicznym. Nie miałem dobrze opanowanych lądowań, więc skończyłem w jeziorze, ale nie zraziło mnie to.

Kolejne dni wyglądały podobnie: 7.30 śniadanie, potem wjazd jeepem na startowisko, kilkugodzinny lot i powrót do domu – pieszo bądź transportem. Wieczorem analiza lotu, studiowanie meteorologii i o godzinie 22 spanie, żeby od rana powtórzyć cykl na nowo. Żadnych imprez, zwiedzania, wypadów z kolegami. I tak przez pięć miesięcy. Uwieńczeniem pobytu w Nepalu był pięciogodzinny lot, podczas którego pokonałem dystans 100 km, zaliczając po drodze kilkanaście szczytów górskich i wracając na skrzydłach do miejsca startu.

Niezłe osiągnięcie.

– Wszyscy mi gratulowali, byłem z siebie zadowolony, ale jednocześnie czegoś mi brakowało. Nie bardzo wiedziałem czego i dopiero po powrocie do Anglii, gdzie ponownie zakotwiczyłem, zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę nie do końca kręcą mnie wyścigi paralotniowe, a zdecydowanie wolę piesze wyprawy na szczyty, z całym ekwipunkiem, i następnie skoki z nich. To połączenie trekkingu oraz latania daje prawdziwą frajdę.

Stąd pomysł trasy przez Alpy?

– Dokładnie tak. I chociaż nie udało mi się zrealizować zamierzonego planu, to jednak nauka nie poszła w las. Natomiast podczas drugiego wyjazdu do Nepalu, jaki zaliczyłem w 2019 roku, latałem już z mniej znanych startowisk, w rzadziej obieranych przez resztę paralotniarzy kierunkach. To było to, o czym marzyłem – samo wejście na górę, często w najurokliwsze miejsca, gdzie nie dojeżdża żaden samochód, dostarcza niesamowitych wrażeń. Tym razem spędziłem w Azji dwa miesiące, a nieco wcześniej eksplorowałem podniebne szlaki w Austrii, gdzie przeprowadziłem się z Anglii w 2019 roku.

Na stałe?

– Na osiem miesięcy. Zamieszkałem we wsi Angerberg w Tyrolu, pracując jako menedżer w firmie spedycyjnej. Oczywiście, w wolnym czasie oddawałem się swojej lotniczej pasji, tym bardziej, że ów region to prawdziwy raj do uprawiania tego sportu.

W Wielkiej Brytanii jest gorzej?

– Inaczej. Widoki nie są tak malownicze, ale paralotniarstwo również jest tu bardzo popularne, zwłaszcza na południowym zachodzie Wyspy, gdzie znajduje się sporo pagórków. Jednak i w innych miejscach można poszaleć, chociażby w okolicach Bicester, gdzie obecnie mieszkam. Pracuję jako operator wózka teleskopowego na budowie, natomiast każdy pogodowy weekend staram się spędzać w powietrzu.

Realizując młodzieńcze marzenia?

– Od dziecka interesowałem się płatowcami, szybowcami, spadochronami, a w drugiej klasie szkoły podstawowej zacząłem nawet tworzyć modele samolotów, które rzucałem z czwartego piętra. Mama była pracownikiem socjalnym Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej, a tata żołnierzem zawodowym, z lataniem nie mieli nic wspólnego, ale mnie zawsze do tego ciągnęło. Myślałem o szkole, może też studiach z tym związanych, jednak z powodu problemów zdrowotnych musiałem zrezygnować, z czasem skupiając się na innych rzeczach.

Związanych ze sportem?

– Też. Biegałem, później próbowałem kitesurfingu, jednak pływając po morzu na desce z latawcem nie doświadczałem tej wolności, jaką czuję teraz w przestworzach. W paralotniarstwie uwielbiam też to, że cały sprzęt można spakować do plecaka, a po złożeniu go lecieć niczym ptak pokonując dziesiątki, a nawet setki kilometrów – bez użycia silnika, z wykorzystaniem jedynie prądów termicznych.

To bezpieczny sport?

– Owszem, jeśli uprawiamy go w odpowiedni sposób i nie przeceniamy swoich sił. Ja na szczęście nie miałem poważniejszych wypadków, poza lądowaniami w jeziorze czy na drzewie, ale widziałem kolegów łamiących sobie nogi bądź plecy. Tu nie ma twardzieli – czasami ze strachu trzęsą się kolana, innym razem kończy się wyładowaniem emocji poprzez płacz, jednak myśl o zdobyciu kolejnej górki oraz wystartowaniu z niej daje ogromny zastrzyk do działania. Jeśli chcemy dobrze latać, to musimy wyrobić w sobie zmysły ptaków.

Miałeś z nimi podniebne spotkania?

– Wielokrotnie. Chociażby z sępami himalajskimi, bardzo ciekawskimi stworzeniami, które podfruwają na bliskie odległości, często próbując wylądować na skrzydle, myśląc zapewne, że załapią się na darmowy lot. Czasami szponami delikatnie dziurawią materiał i wtedy staram się je odstraszyć deformując część skrzydła. To jedyny sposób, jako że krzyki nie działają, a z dziurą w paralotni można dalej lecieć i bezpiecznie wylądować.

Ciekawe doświadczenia.

– Może trochę ekstremalne, ale ja lubię takie sytuacje. Chciałbym na przykład wejść na Kilimandżaro i skoczyć z paralotnią z tego szczytu. Obowiązkowo w krótkim ubraniu.

W krótkim ubraniu?

– Od dziecka często chorowałem na grypę, przeziębienia, łapały mnie kontuzje stawów. W końcu po latach, przeglądając internet doszedłem do wniosku, że najlepszym lekarstwem na to jest kuracja zimnem. Zacząłem ją stosować trzy lata temu. W styczniu wychodziłem z domu w cienkiej kurtce oraz legginsach, a już dwa tygodnie później biegałem w samych spodenkach oraz koszulce. Początki nie były łatwe, każdy powrót kończył się kilkugodzinnym leżeniem pod kołdrą, ale stawałem się coraz twardszy. Z czasem dorzuciłem do tego zimne prysznice, natomiast mieszkając w Austrii zacząłem łączyć paralotniarstwo z hartowaniem się. Zimą chodziłem po górach w letnich ubraniach, a latając dokładałem do tego kurtkę i rękawiczki. Dziś moje ciało jest już na tyle odporne, że po takich wyprawach nie czuję osłabienia, wystarczy ciepły prysznic i gorąca herbata po powrocie…

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_