20 lipca 2020, 08:03
Marcin Szuba: W realizmie magicznym
Malarz, nauczyciel, pasjonat przyrody, podróży oraz języków obcych. O swojej sztuce i pozaartystycznych zainteresowaniach Marcin Szuba opowiada w rozmowie z Piotrem Gulbickim.

Fot. MARTA SOUL

Masz na koncie udział w wielu wystawach.

– Dokładnie w 25. Pokazywałem swoje prace w różnych krajach – poza Anglią (Rotherham, Sheffield, Weston-Super-Mare, Wakefield, Leeds, Bristol, Doncaster), również w Polsce (Warszawa, Toruń, Nieszawa), Włoszech (Florencja) i Grecji (Ateny).

Która z nich szczególnie zapadła ci w pamięci?

– Myślę, że ta z 2011 roku, która odbyła się w Access Space w Sheffield, galerii bardzo popularnej wśród lokalnych komputerowych ekscentryków. Wystawiano tam głównie współczesne formy sztuki – instalacje oraz wizualizacje dźwiękowe inspirowane nowymi technologiami – tymczasem moje prace wniosły dużo kolorytu i spontaniczności.

Bo kontrastowały z nimi?

– Powiedziałbym, że dobrze się uzupełniały. W swoich obrazach dzielę się z widzem osobistym doświadczeniem, będącym reakcją na otoczenie, krajobraz, siłę witalną przyrody. To forma dialogu z samym sobą oraz sposobami widzenia świata prezentowanymi przez innych artystów. Często maluję z pamięci, inspirując się fotografiami, jakie sam zrobiłem. Na przykład drzew czy kwiatów, które są wycinkami jakiejś większej całości. Powstaje z tego pejzaż, tyle że nieistniejący w rzeczywistości, gdyż to ja nadaję mu ład i porządek. Często dochodzi do tego element surrealistyczny i chociaż poszczególne obrazy znacznie się od siebie różnią, to jednak istnieje jakiś sekretny tunel je łączący. Spotkałem się nawet ze stwierdzeniem definiującym tę twórczość jako realizm magiczny.

Oryginalne określenie.

– Sądzę, że dobrze oddające to, co robię, przy czym moja sztuka ewoluowała. W okresie studiów malowałem głównie martwe natury i postacie ludzkie, ale później to się zmieniło, po obejrzeniu wystawy Arshile’a Gorky’ego w Tate Modern w 2009 roku. Jego dramatyczne życie, głodowa śmierć matki oraz autoportret artysty z nią zrobiły na mnie duże wrażenie. Jednak przede wszystkim zafascynowałem się tą abstrakcyjną twórczością, co później miało odzwierciedlenie w moich obrazach.

Kolejną ważną cezurą był wyjazd cztery lata później do znajomych w Brazylii. W ciągu trzech tygodni odwiedziłem Rio de Janeiro, Buzios, Salvador de Bahia, pojechałem też do tropikalnego kurortu Itacare i parku Chapada Diamantina. Wspaniałe światło, tropikalna przyroda, bogata kultura oraz płynąca z serca muzyka sprawiły, że moje prace się zmieniły. Wróciłem do malarstwa figuratywnego, bardzo ekspresyjnego, gdzie kolory i linia były inspirowane atmosferą tego kraju. Od tamtej pory podczas licznych podróży po Francji, Hiszpanii, Włoszech, Szwajcarii, Turcji czy Gruzji staram się robić szkice i zdjęcia zbierając pomysły na kolejne obrazy.

Który z nich jest ci najbliższy?

– Chyba ostatni, jaki namalowałem, czyli „Pejzaż ze Swanecji”. Klimat tych gruzińskich gór jest niepowtarzalny. Pierwszy raz pojechałem do Gruzji w 2007 roku, kiedy wojna wisiała w powietrzu. Okoliczne tereny były poza kontrolą rządu, a ja podróżowałem polną drogą z Kutaisi nad pięknymi przepaściami. Do tego kraju wracałem wielokrotnie, nie tylko turystycznie. Pracowałem przy Batumi International Art-house Film Festival, zaprojektowałem też katalog pokazywanych tam polskich filmów. We wrześniu ubiegłego roku z Tbilisi do Mcchety zawiózł mnie były wiceminister kultury tego kraju, a jednocześnie artysta-fotograf Yuri Mechitov.

Ciekawe wspomnienia.

– Ja zawsze byłem głodny świata. Już jako kilkuletnie dziecko latałem samolotem sportowym, zwiedzałem okoliczne tereny, a moją wyobraźnię rozpalały turnieje rycerskie odbywające się na zamku w Golubiu-Dobrzyniu. Często rysowałem i malowałem sceny batalistyczne, rycerzy na koniach, kowboi, sklejałem też plastikowe samoloty oraz papierowe okręty. Później próbowałem odrysowywać ilustracje z książek, a nawet dłuższe komiksy.

Wychowałeś się w artystycznym domu?

– Mama (lekarz stomatolog) i tata (nauczyciel wychowania fizycznego, a później doktor historii i wykładowca akademicki) nie mieli większego kontaktu ze sztuką, ale oboje bardzo mnie wspierali. Mama pracowała w przychodni kolejowej, dzięki czemu mogliśmy podróżować za darmo pociągami po Europie, dlatego jako 14-latek zwiedziłem Włochy, Hiszpanię i Portugalię. Długo śniło mi się madryckie Muzeum Prado, a szczególnie znajdująca się tam twórczość Velazqueza (z jego „Las Meninas” i wspaniałymi portretami infantek), El Greca, Murilla czy Goi. Również Muzeum Reina Sophia z gigantyczną „Guernicą” Picassa oraz obrazami Salvadora Dalego.

Miałem sporo szczęścia, bo w liceum trafiłem do nowopowstałej wówczas klasy humanistyczno-plastycznej. Wśród przedmiotów były między innymi plastyka, rysunek, malarstwo, a także tygodniowe wyjazdy w plener na wieś i wieczorne warsztaty z grafiki w centrum miasta. Do tego zajęcia prowadzili znakomici nauczyciele.

Droga na artystyczne studia była otwarta.

– Przygotowanie mieliśmy bardzo solidne. Ja co prawda nie dostałem się na grafikę, za to wylądowałem na Wydziale Sztuk Pięknych, na kierunku malarstwo, na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w moim rodzinnym Toruniu. Jednak zanim zasiadłem w studenckich ławach, zaraz po maturze wyjechałem do pracy w bawarskiej wiosce Kreuth am Tegernsee. Byłem tam pomocnikiem kucharza w restauracji, a w weekendy jeździłem oglądać obrazy do starej i nowej Pinakoteki w Monachium, a nawet zapuściłem się na wycieczkę do Wenecji. Jednocześnie malowałem pejzaże akwarelowe, głównie piękne góry odbijające się w jeziorze Tegernsee. Wiele z tych prac podarowałem mojej szefowej, która dowiedziała się o nich od rybaka dostarczającego pstrągi do naszej restauracji. Pełen zapału wróciłem do Polski na studia, ale niestety nie zacząłem ich dobrze.

???

– W tym czasie zmarła moja ukochana babcia i zainteresowanie nauką spadło do zera. Na pierwszym roku miałem bardzo słabe oceny, na szczęście pod jego koniec trafiłem do pracowni prof. Mieczysława Ziomka, który wpłynął na mnie bardzo mobilizująco swoim surowym i wymagającym, ale jednocześnie entuzjastycznym podejściem. Efekty były widoczne. Po trzecim roku, po zakończeniu wystawy sprawozdawczej, która prezentowała prace studentów wydziału, otrzymałem nagrodę imienia prof. Stanisława Borysowskiego i stypendium Telekomunikacji Polskiej, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że mam zadatki na dobrego artystę.

Ale nie zagrzałeś długo miejsca w Polsce.

– Po skończeniu studiów przez rok pracowałem w Toruniu jako grafik, jednak z czasem postanowiłem spróbować czegoś innego. W 2005 roku wyjechałem do Worcester, gdzie imałem się różnych rzeczy – pracowałem w fabryce ciastek, magazynie ubrań, centrum telefonicznym, jako tłumacz. Równocześnie tworzyłem własną sztukę, a w końcu  zacząłem prowadzić zajęcia z malarstwa, rysunku i origami – w After School Club oraz szkołach podstawowych i średnich, pracując między innymi z byłymi prostytutkami, a także osobami upośledzonymi i z zaburzeniami psychicznymi.

Obecnie jestem nauczycielem plastyki w szkołach oraz w The Art House w Sheffield, gdzie mieszkam od ponad 10 lat. Z tego co zauważyłem, edukacja artystyczna w Wielkiej Brytanii opiera się na idei Johna Deweya sprowadzającej się do tego, że artysta przede wszystkim powinien wyrażać siebie, nawet kosztem solidnego opanowania warsztatu. Jednak, według mnie, zachwyt nad samym sobą to za mało, żeby stworzyć twórcze dzieła. Owszem, sztuka ma nas wybrać, ale jeśli już tak się stanie, to musimy wykonać ciężką pracę, nauczyć się tworzyć na odpowiednim poziomie, a dopiero wtedy mamy szansę wnieść do niej coś kreatywnego. Może dlatego, że kładę nacisk na opanowanie podstaw, a jednocześnie sporo wymagam, moje zajęcia cieszą się dużym powodzeniem. Przychodzą na nie również byli studenci, rozgoryczeni niskim poziomem nauczania i upolitycznieniem wydziałów artystycznych, a nawet uniwersyteccy wykładowcy. Są wśród nich przedstawiciele różnych nacji, co bardzo mnie cieszy.

Bo masz okazję czerpać z wielu kultur?

– Uwielbiam poznawać świat również pod tym kątem, gdyż mobilizuje mnie to do uczenia się języków obcych. Przyjeżdżając do Anglii jednym z moich głównych celów było opanowanie angielskiego. Słuchałem radia, dużo czytałem, chodziłem na kursy i po dwóch latach zdałem Certificate of Proficiency in English. Później zgłębiałem tajniki hiszpańskiego w Instytucie Cervantesa i chodziłem na prywatne lekcje francuskiego. Fakt, że w Wielkiej Brytanii mieszka wielu cudzoziemców sprawia, iż obcowanie z różnymi językami staje się codziennością. Ja często uczęszczam na tak zwane language exchange, gdzie można rozmawiać z ludźmi praktycznie z całego świata. Na jednym z takich spotkań, dwa lata temu, poznałem moją obecną narzeczoną.

Polkę?

– Japonkę. Mika pochodzi z Matsumoto, później mieszkała w Hondurasie, gdzie szkoliła położne, więc rozmawialiśmy po hiszpańsku, a teraz dzięki niej uczę się japońskiego. Odbieramy na tych samych falach – mamy podobne zainteresowania, lubimy podróże, różne kultury. Planowaliśmy wziąć ślub w czerwcu, ale ze względu na epidemię koronawirusa został on przełożony. Mamy już przygotowane kimona, zarezerwowaną świątynię szintoistyczną, a także obiad i nocleg w tradycyjnej japońskiej gospodzie w górach…

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_