03 kwietnia 2018, 09:08
Humanitaryzm to cecha ludzi mocnych
Z Aleksandrą K. Wiśniewską, działaczką Organizacji Narodów Zjednoczonych i humanitarystką z doświadczeniem z dziewięciu obozów dla uchodźców w Europie oraz na Bliskim Wschodzie rozmawia Magdalena Grzymkowska.

Jak to się stało, że zostałaś nurkiem zabezpieczającym łodzie uchodźców na Morzu Egejskim?

– Już wcześniej mieszkając w Polsce, angażowałam się społecznie. Jestem od wielu lat związana z fundacją „Happy Kids”, zajmującą się tworzeniem rodzinnych domów dziecka. To doświadczenie ukształtowało mnie, nauczyło empatii i zrozumienia drugiego człowieka. Podczas moich studiów licencjackich na London School of Economics and Political Studies, gdzie studiowałam politykę i filozofię, obserwowałam, co się dzieje na Morzu Śródziemnym. I poczułam wewnętrzny obowiązek – jako Polka, jako studentka politologii, jako osoba, która interesuje się światem i dla której ważny jest ludzki los – żeby coś zrobić. Miała 15 lat, gdy otrzymałam uprawnienia nurkowe, więc miałam już doświadczenie, chociaż nigdy wcześniej nie sądziłam, że te moje umiejętności będą mi potrzebne w takim celu…

Aleksandra K. Wiśniewska

W grudniu 2015 roku pojechałaś na wyspę Lesbos.

– To najbardziej newralgiczny punkt na szlaku uchodźczym pomiędzy Turcją a Grecją, ponieważ co noc na wyspę próbowało się dostać ok. 2 tysięcy uchodźców. Kilkaset w tym czasie tonęło. Będąc tam zorientowałam się w skali problemu oraz w tym, jak wielką odpowiedzialność mają na sobie wolontariusze w obozie, wobec bezsilności i niewystarczającej ilości personelu z międzynarodowych organizacji pozarządowych. W tym momencie nastąpił w moim życiu zwrot o 180 stopni. Postanowiłam poświęcić moje siły intelektualne, profesjonalną karierę i czas wolny pomocy humanitarnej.

A kim chciałaś być wcześniej?

– Interesowała mnie polityka, pracowałam przez pewien czas w Sejmie w Polsce. Jednak będąc w obozie na Lesbos dostrzegłam bezradność polityków, którzy tkwili w braku konsensusu. Zauważyłam też, że Polska ma pewien deficyt w rozumieniu kryzysów humanitarnych i sytuacji na Bliskim Wschodzie. Jest to o tyle zaskakujące, że od 2002 roku do Iraku czy Afganistanu jest wysyłanych od kilkudziesięciu do kilkuset polskich żołnierzy rocznie, a jednocześnie państwo polskie umywa ręce i nie chce brać udziału w rekonstrukcji tych państw czy udzielić pomocy uchodźcom, którzy widząc w Europie mekkę bezpieczeństwa i demokracji, są w stanie zaryzykować wszystko, aby się tu dostać. Moją ambicją długoterminową jest wrócić za jakiś czas do Polski, jednak za nim to nastąpi , chciałabym w najbardziej kompleksowy sposób zrozumieć klęski polityki zagranicznej w rejonach dotkniętych długoletnią wojną, np. w Syrii, Afganistanie, Iraku, ale też w Somalii, Południowym Sudanie czy Jemenie. Ponieważ wierzę, że Polska jako jedna z wiodących gospodarek Europy Środkowo-Wschodniej mogłaby mieć duży wpływ na to, co się dzieje również poza jej granicami.

Jak wyglądała Twoja pierwsza noc na morzu?

– Dostaliśmy informacje, że jest łódź. Bardzo blisko brzegu, 150, może 200 metrów, jednak w bardzo niebezpiecznym miejscu, gdzie przy dużych falach i złej widoczności wiele lodzi się rozbijało o skały. Skoczyliśmy do wody. To była niewielka łódź, widać, że wielokrotnie używana. Na jej pokładzie było ok 40-50 osób. Poszycie uderzyło o skały i łódź zaczęła tonąć, zapadając się do środka. Ponieważ było nas za mało, aby wyławiać pojedynczo ludzi, naszym zadaniem było zanurkować pod łódź, ustabilizować ją od dołu i bezpiecznie doprowadzić do brzegu. Ale ludzie zaczęli wyskakiwać do wody. Strasznie krzyczeli. Wielu z nich nie umiało pływać. Jedna kobieta zauważyła mnie. Zaczęła do mnie krzyczeć. Widziałam, że trzyma coś w ręku. W pewnym momencie rzuciła to w moją stronę. Dopiero wtedy zobaczyłam, że jest to niemowlę. Sparaliżowało mnie. Wiedząc, że mamy określoną procedurę akcji ratunkowej, że nie mogę opuścić członków zespołu, położyłam sobie to dziecko na piersi i popłynęłam w kierunku wybrzeża. Dzięki płetwom płynęłam bardzo szybko, parę minut, ale dla mnie trwało to całą wieczność. Gdy dotarłam do brzegu i wyczołgałam się z wody, po raz pierwszy przyjrzałam się temu dziecku. Było bardzo blade, nie mogłam wyczuć tętna. Rozpięłam kamizelkę i zaczęłam reanimację. Na szczęście dziecko odkrztusiło wodę, zaczęło oddychać. Ale w pierwszej chwili… myślałam… że to dziecko… po prostu nie żyje…
(długa pauza)

Co było dalej?

– Musiałam szybko wracać z powrotem i pomóc moim kolegom doprowadzić łódź do brzegu. Tej nocy mieliśmy jeszcze trzy inne łodzie. Natomiast tuż przy brzegu tureckim utonęło osiemnaście osób. Do hotelu wróciłam ok. 7.30 rano. Zadzwonili do mnie rodzice. Byliśmy razem na Skypie przez godzinę. Ale nie byłam w stanie wykrztusić z siebie słowa. Czułam tylko sól na ustach. Nie byłam pewna, czy to z sól morska, czy to moje łzy… Nie mogłam uwierzyć, że wszystko to działo się zaledwie kilka kilometrów od barów, od hoteli, od całej infrastruktury greckiej turystyki…

To jest niewyobrażalne.

– Czasem jednak były takie chwile, które podnosiły mnie na duchu. Przed świętami Bożego Narodzenia dekorowaliśmy obóz anielskim włosem. Wiem, brzmi to absurdalnie, bo warunki panujące w obozie były tragiczne. Jednak mimo wszystko staraliśmy tchnąć nieco ducha świąt w to depresyjne miejsce i poszukać Boga w tym wszystkim… W Wigilię o poranku, po nocy spędzonej na morzu, skrajnie zmęczona usiadłam w jeszcze mokrej piance na tzw. „afgańskim wzgórzu”, gdzie koczowali uchodźcy z innych krajów niż Syria, którzy nie mieli wstępu do obozu. I tam bawiła się syryjska dziewczynka. Blondynka, o oczach aniołka. Wolontariusz dał jej zabawkę, przyrząd do robienia baniek mydlanych. I ona dmuchała bańki, które unosiły się nad obozem. Nad drutem kolczastym, nad murem, nad błotem. I były takie tęczowe, efemeryczne, piękne. Jeżeli Bóg istnieje, to on był wtedy tam. W tym dziecku. W dziecku pełnym nadziei, które przeżyło straszną wojnę, a teraz się beztrosko bawi. To chyba paradoksalnie była najpiękniejsza chwila w moim życiu.

Łódź z irackimi i syryjskimi uchodźcami u wybrzeża wyspy Lesbos / fot. Wikipedia

Z jakimi reakcjami spotykałaś się ze strony ludzi, którym ratowałaś życie?

– Przeróżnymi. U niektórych takie ekstremalne sytuacje wywołują bezwzględny instynkt przetrwania. U innych gesty człowieczeństwa, których nigdy bym się nie spodziewała. Na przykład wyławiamy z wody rodzinę, która straciła cały dobytek. Zostało im jedno jabłko. I oni dzielą to jabłko między sobą tak, aby dla ciebie też coś zostało. Albo oddają potrzebującej osobie ostatnią sztukę odzienia… A nam zabroniono korzystania z jakichkolwiek sygnałów świetlnych, aby nie naprowadzać przemytników po drugiej stronie. To był sposób Unii Europejskiej na to, aby zmniejszyć przepływ uchodźców przez morze. Myślano, że jak kilka lub kilkadziesiąt tysięcy ludzi utonie, to w pewnym momencie przestaną przyjeżdżać. Z The Facilitation Directive wynikało, że jakakolwiek pomoc humanitarna czy na brzegu czy na wodzie była nielegalna. Dopuszczalna była tylko pomoc w obozach. Jednak szybko zrozumiałam, że im mniej jest nas, tym więcej osób zginie. Dlatego postanowiłam, że będę pracowała na morzu.

Ostatni rok spędziłaś na Bliskim Wschodzie.

– I tam też chcę wrócić po ukończeniu studiów. Najpierw pracowałam w Instabul International Centre for Private Sector Development nad projektami, które dotyczyły Syrii. Ich celem było podkreślenie wagi sektora prywatnego w projektach rozwojowych. Dotychczas odpowiedź państw na kryzys w Syrii wynikała ze spuścizny rozumienia kryzysów humanitarnych po II wojnie światowej – czyli koce, jedzenie zrzucane z samolotów, ochrona cywilów przez wojsko. Jednak to wszystko nie odpowiadało potrzebom współczesnego człowieka, takim jak potrzeba pracy, edukacji, mobilności, przepływu informacji czy bezpieczeństwa. Potem nadal pracując nad konfliktem w Syrii, przedostałam się do Jordanii do Ammanu, a następnie do Iraku. Na fałszywych dokumentach udało mi się dostać do Mosulu, gdzie rozegrała się największa bitwa tej dekady. To, co zobaczyłam, przypominało mi Warszawę po powstaniu warszawskim. Miasto-cmentarz. Zginęło tam ok. 40 tysięcy osób, ale nie z rąk terrorystów, lecz w większości w wyniku bombardowań miasta. Teraz 750 tysięcy osób – tzw. ISIS families, uciekinierów z Mosulu, koczuje w obozach rozsypanych po pustyni, pod stałą kontrolą armii. Są to kobiety, dzieci i starcy, którzy przetrwali czystki, w wyniku których wszyscy młodzi mężczyźni jako podejrzani o bycie członkiem organizacji terrorystycznej zostali umieszczeni w więzieniach. Aczkolwiek nie ma żadnych dowodów na to, że Ci ludzi mają jakikolwiek związek z terrorystami, oprócz tego, że pochodzili z miasta, które zostało najechane. Irak w ten sposób łamie wszelkie konwencje międzynarodowe. Ta sytuacja może mieć daleko idące konsekwencje. Bo dzieci w obozie, które przeżyły piekło wojny, a potem piekło obozu i niewoli, mogą wyrosnąć na jeszcze bardziej bezwzględnych i żądnych zemsty bojowników, niż obecni członkowie Daesh [jak nazywane jest Państwo Islamskie – przyp. red.]. Dziennikarze nie mają tam wstępu, nawet nielicznych humanitarystów tam wpuszczają. I żadna organizacja nie chce im pomóc. To było coś, co wstrząsnęło mną najbardziej do tej pory. I dla mnie najważniejsze było zebrać możliwie jak najwięcej danych o sytuacji tych ludzi, bo świat o nich chce zapomnieć.

Współpracujesz z Organizacją Narodów Zjednoczonych.

– Trzy lata temu powstał UNDP-UNHCR Joint Secretariat. Agenda do spraw uchodźców i agenda do spraw zrównoważonego rozwoju podpisały memorandum of understanding, ponieważ zrozumiano, że nie istnieje na świecie żadna organizacja, która byłaby w stanie odpowiedzieć na kryzys w Syrii. Udało im się wypracować program Regional Refugee & Resilience Plan, który jest porównywany do Planu Marshalla. Ten projekt łączy 240 różnych organizacji na świecie i skupia się na pięciu państwach, które przyjęły największą liczbę uchodźców. Koordynowaliśmy prace rządu Iranu, Libanu, Jordanii, Turcji, Egiptu i Iraku. Wojna w Syrii weszła w pewien etap, gdzie mówi się, że ten kryzys się powoli kończy. Otóż, konflikt tak, kryzys nie. Społeczność międzynarodowa liczyła na to, że Bashar al-Assad, prezydent Syrii i zbrodniarz wojenny zostanie odsunięty od władzy. Tak się jednak nie stało. Assad kontroluje wraz z wojskami syryjskimi, rosyjskimi i Iranem większość terytoriów i tworzy de-escalation zones, które mają stanowić dla cywilów oazy bezpieczeństwa. Jednak jest to bardzo iluzoryczne, ponieważ te strefy pozostają wciąż pod kontrolą reżimu. Zaczęliśmy się zastanawiać, co możemy zrobić dla ludzi, którzy zaczynają wracać do Syrii, aby uniknąć kolejnej eskalacji. To trudne wyzwanie dla organizacji, która ma być apolityczna, a nawiguje w ekstremalnie politycznym środowisku. Dlatego na studiach magisterskich na Uniwersytecie Oksfordzkim postanowiłam skupić się na zagadnieniach dyplomacji pokojowej.

Wiele środowisk krytykuje ONZ za brak decyzyjności…

– Będąc związana z ONZ przez półtora roku, byłam w stanie dostrzec wszystkie słabości tej organizacji, jak na przykład ogrom biurokracji, co spowalnia konkretne działania. Jednak myślę, że ta krytyka wynika z braku zrozumienia naszej misji i możliwości, jakimi dysponujemy. Jeden z sekretarzy generalnych ONZ Dag Hammarskjöld powiedział, że ONZ nie zostało stworzone, aby zabrać nas do nieba, lecz aby uchronić nas przed piekłem. I biorąc pod uwagę, w jakim miejscu w historii obecnie jesteśmy i jak często statystycznie od II wojny światowej pojawiają się konflikty zbrojne, to i tak uważam, że jest to wielkim sukcesem tej organizacji. Jeżeli jedyną zasługą ONZ miałoby być, że zapewnia miejsce, gdzie największe mocarstwa są w stanie ze sobą rozmawiać bez potrzeby użycia siły zbrojnej, to już jest to olbrzymi sukces tej organizacji. Do 2018 roku ONZ udało się zapewnić podstawowe potrzeby 80milionom ludzi i przeprowadzić pokojowe wybory w 67 państwach. To są wielkie zwycięstwa. Tymczasem ludzkość pamięta głównie o klęskach, takich jak Srebrenica, Rwanda czy Syria. Jednak z każdego konfliktu możemy wyciągnąć wniosek i dzięki ludziom, którzy wierzą w moc dyplomacji i pokoju, możemy zmieniać tę organizację na lepsze.

7 kwietnia bierzesz udział w Kongresie Polek w Londynie.

– Często w swojej pracy humanitarnej widzę, że grupą osób, które są zawsze najbardziej poszkodowane są właśnie kobiety. Dlaczego wśród uchodźców widzimy tak mało kobiet? Ponieważ zwyczajnie ta ścieżka jest dla nich nie do pokonania! Kobiety nie mają do tego środków lub jest to zbyt niebezpieczne dla nich lub dla ich dzieci. Dla wielu z nich taka wyprawa wiązałaby się z wykorzystywaniem seksualnym lub różnymi formami zniewolenia. Jednak tutaj mówię o sytuacjach skrajnych. Tymczasem nawet w Europie istnieją wyzwania, jakie stoją przed kobietami i mężczyznami w kwestii równouprawnienia. Uważam, że kobiety, czy to na wyższych stanowiskach w firmach, czy na uczelniach, czy w środowiskach emigracyjnych powinny jak najczęściej zabierać głos w tych sprawach. To co mnie martwi, to ugruntowany w polskiej kulturze mit Matki Polki, gdzie jedynym celem kobiety jest poświęcenie rodzinie. Co nie jest czymś złym, ale może być krzywdzące dla osób, które chcą coś więcej w życiu osiągnąć. Ten model nie spełnia ambicji Polki XXI wieku. I w momencie gdy już tak dużo nas zasila gospodarkę na bardzo wysokich stanowiskach, a legislacja nie nadąża za tą zmianą, znajdujemy się w bardzo niebezpiecznej sytuacji, gdzie kobietę pozbawia się jej autonomii i prawa decydowania o sobie. I to, co w ubiegły piątek działo się w Polsce, jest tego najlepszym dowodem.

Wcześniej porównałaś Mosul do Warszawy…

– Polska jest takim krajem, który nie musi sięgać daleko historycznie, aby doszukać się analogii. Jeśli chcemy być autentyczni w romantycznym postrzeganiu naszej tożsamości narodowej, że jesteśmy zdolni w imię wartości chrześcijańskich poświęcić wiele dla drugiego człowieka, obłudnym jest myślenie, że to, co się dzieje na Bliskim Wschodzie, nas nie dotyczy. W końcu Jezus Chrystus też był uchodźcą. Naszym biblijnym obowiązkiem jest pomagać potrzebującym. Bo najpierw jesteśmy ludźmi, a dopiero potem Polakami, chrześcijanami, Europejczykami… Przy tym nie jestem naiwna. Zdaję sobie sprawę z tego, że część osób, które za wszelką cenę chcą się dostać do Europy, nie jest kryształowa. Ale w każdym społeczeństwie jest wiele ludzi złych i zawsze trzeba to zło zwalczać. Musimy pamiętać, że humanitaryzm i solidarność to cecha ludzi, którzy są twardzi i mocni. To nie jest oznaka słabości.

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_