24 stycznia 2016, 11:50
Konno przez pustynię niczym Lawrence of Arabia

 

Tytułowe przywołanie słynnego T.E. Lawrence’a z Arabii może wydawać się nieco na wyrost. Szczególnie z perspektywy historyka i antytureckiej rebelii z oficerem brytyjskim wśród arabskich powstańców. Jednak gdy przyjdzie na myśl powstały na kanwach tamtych wydarzeń głośny film, gdy stanie nam przed oczami plejada gwiazd kina lat sześćdziesiątych, a wśród nich Peter O’Toole, Anthony Quinn czy Omar Sharif, gdy przypomnimy sobie urok i grozę pustyni Wadi Rum, która była scenerią dramatycznych przygód bohaterów filmowych – wówczas porównanie może wydać się trafione.

W roli głównej więc Halina Milne – polska amazonka, która przemierzała słynną jordańską pustynię. A to za sprawą światowej sławy wyścigu dla wytrwałych (endurance race) Al-Hussein Wadi Rum International znanym jako …THE Race.

– Zdobyłam medal w wyścigu na 80 km zajmując drugie miejsce – opowiada Halina Milne. – Oczywiście pierwsze zarezerwowane jest zawsze dla konia ze stajni królowej Jordanii, w końcu to jej urodzinowe zawody, sama monarchini jest na wyścigu, to ona osobiście daje znak do startu strzałem z pistoletu. Można więc powiedzieć, że przegrałam tylko z królową szanując tamtejsze zwyczaje… – uśmiecha się nasza amazonka.

Halina studiowała architekturę i dekorację wnętrz. Trzy lata temu z grupą studentów i profesorem z londyńskiego Royal College of Art pojechała do Jordanu po raz pierwszy. Kilka tygodni artystycznej podróży zrobiło wrażenie. Największe wywarła Petra – stolica antycznego królestwa Nabatejczyków słynna z licznych budowli wykutych w skałach. Jordan skusił Halinę ponownie sześć miesięcy później, przyjechała z przyjaciółką (i przyborami malarskimi) na kolejnych kilka tygodni. Obie szkicowały, malowały, zwiedzały, poznając miejsca i ludzi. Baza wypadową był im hotelik w rezerwacie przyrody w liczącej kilkanaście budynków wiosce Dana, której atutem jest wspaniałe położenie na skraju kanionu z widokiem na pustynną równinę Wadi Araba. To właśnie tam lokalni chłopcy opowiadają turystom o wyścigu konnym przez pustynne pustkowie.

– Magia, oczarowanie miejscem wzięło górę nad rozsądkiem… szykowała się jakaś historia jak z westernu czy powieści przygodowej. Krótko mówiąc postanowiłam wziąć udział w tym wyścigu – wyznaje Halina.

Ta impulsywna decyzja to tylko początek szalonej historii. Halina… nigdy nie jeździła konno. Nie spełniała wymogów zawodniczych. Nie było mowy o zarejestrowaniu na najbliższy wyścig.

Ale Arabowie kochają konie. I wyzwania. Z sympatią patrzyli na Polkę, która mówiła o ich wyścigu. Wsadzili ją więc na wierzchowca na próbę, by sprawdzić czy ma to coś… Nie spadła.

Po powrocie do Londynu zaczęła się więc uczyć jazdy konnej od podstaw. Instruktorka jazdy na Richmond nie mogła uwierzyć, że ma do czynienia z osobą, która wyobraża sobie za osiem miesięcy start w wyścigu tej klasy. Ale z anielską cierpliwością (a raczej: z angielską flegmą) skierowała adeptkę jazdy na właściwy kurs. Halina była pojętną, ale niecierpliwą uczennicą. Czas naglił, termin wyścigu zbliżał się… galopem. Tymczasem w Londynie, nawet na jego obrzeżach w Richmond Park galopować nie wolno. Jakże więc się miała dziewczyna przygotować?!

Skoro nie można było rozwijać umiejętności jeździeckich, pozostawała praca nad sobą – osiem miesięcy ćwiczeń pod okiem nepalskiego trenera.

A na zajęcia z jazdy trafiła do instruktorki z USA o imieniu Jackie, która okazała się z pochodzenia Polką i dobrze rozumiała potrzeby słowiańskiej duszy. Halina zrobiła wyraźne postępy w stępie. Duże już umie, ale jeszcze kłus, galop i cwał…

A tu z Jordanu telefon od właściciela konia, że potrzebne jest zezwolenie (do Haliny dociera powoli, że batalia o udział w tak prestiżowym wyścigu wymaga starań na kilku frontach): – Jakie zezwolenie? – Z twojej federacji – pada odpowiedź i rozmówca odkłada słuchawkę.

Internet podpowiedział, że rozmówcą powinien być British Equestrian Federation. Tam odebrała telefon sympatyczna pani, która po chwili rozmowy stwierdziła, że nie mają zarejestrowanego jeźdźca o imieniu i nazwisku Halina Milne. Pyta więc o numer zawodniczy. Nie mam, ale chciałbym mieć – brzmiała odpowiedź. Pytanie o certyfikaty, udział w zawodach, osiągnięcia, trofea, medale i nagrody także nie przynosi zadawalających odpowiedzi, więc pani z federacji nie brzmi już tak sympatycznie. Ale cóż znaczy angielska flegma! Halina dostaje krótki i uprzejmie podany wykład na temat kolejności działań, szczebli rozwoju potwierdzonych certyfikatami, które zdobywane sukcesywnie przez okres mniej więcej dwóch lat (jeśli wszystko pójdzie celująco) dadzą jej możliwość otrzymania odpowiedniego zezwolenia i szansę na start w międzynarodowych zawodach z kategorii „endurance race”.

Był lipiec, do urodzin jordańskiej królowej tylko cztery miesiące.

Halina z niepokojem szuka więc odpowiednika British Equestrian Federation w Polsce. Tam podejście do sprawy jest nie mniej profesjonalne. Ta sama odpowiedź, też trzeba przechodzić kolejne szczeble, wreszcie: zdawać trzystopniowe egzaminy na kolejne odznaki jeździeckie.

Ale Halina nie potrzebuje odznaki, ani tej brązowej, ani srebrnej, ani złotej. Chce konno przejechać pustynię. Chce zmierzyć się z sobą w warunkach ekstremalnych. Jak Lawrence z Arabii.

Ten argument nie przemówił do prezesa w Warszawie, tam też na wariatów patrzą z rezerwą godną angielskiej flegmy. Jednak znalazła się życzliwa dusza w osobie pani Beaty, która podpowiedziała, by sprawę (opatrzoną wszelkimi możliwymi dokumentami i zaświadczeniami) przedstawić listownie Zarządowi, który niebawem będzie miał swoje posiedzenie.

Sobie tylko wiadomymi sposobami Halina zdobyła szereg załączników do listu przewodniego. Jakie one miały znaczenie dla Zarządu też pozostanie niewiadomą. Dość powiedzieć, że w tej sprawie zebrała się komisja, która wydała decyzję o treści:

U/421/6/E/2014

19.09.2014

Zarząd Polskiego Związku Jeździeckiego wyraża zgodę na zarejestrowanie Pani Haliny Milne w Polskim Związku Jeździeckim, pomimo nieposiadania brązowej odznaki jeździeckiej. Ponad to Zarząd Polskiego Związku Jeździeckiego wyraża zgodę na wydanie Pani Halinie Milne pozwolenia na starty zagraniczne, na podstawie którego będzie mogła brać udział w zawodach rozgrywanych na dystansie do 39 km włącznie. Uchwała przyjęta 4 głosami za, przy 1 głosie wstrzymującym.

Wspaniale! Jest zezwolenie! Tak dobrej wiadomości nie spodziewał się nikt, łącznie z Haliną. Czy komisję ujęło samozaparcie dziewczyny? Czy szaleństwo samego pomysłu? Lepiej nie wnikać.

A Halina natychmiast dzwoni do Jordanu zgłaszając swój przyjazd na zawody. Wysyła kopię zezwolenia do organizatorów. A po chwili informacja zwrotna, że zezwolenie jest złe, że dotyczy wyścigów krótkich, tych do 40 km, a na pustyni Wadi Rum dystans jest dwa razy dłuższy. I znowu piętrzą się kłopoty.

Raz po raz determinacja przeplata się z brawurą i hucpą. Polska amazonka nie daje za wygraną. Przylatuje do Ammanu, jedzie wprost do działaczy tamtejszego związku. Jedni biorą jej stronę, inni są przeciw. Znów spuśćmy zasłonę milczenia na metody. Po wszystkich perypetiach w ostatecznym rozrachunku idzie o skuteczność.

Halina staje do wyścigu.

A po strzale z pistoletu startowego liczy się już tylko jedno: dotrzeć do mety przed innymi. Najpierw wielki zastrzyk emocji: wszystko nieważne, byle do przodu. Adrenalina długo utrzymuje w stanie pobudzenia. Z czasem napięcie spada. Przychodzi pierwsza fala znużenia, potem zmęczenie, wyczerpanie, wreszcie ból.

Ale Halina była od tego wszystkiego silniejsza. Już wiemy, że przegrała tylko z królową. Najważniejsze jednak, że wygrała z pustynią.

 

Jarosław Koźmiński

 

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Jarosław Koźmiński

komentarze (0)

_