06 listopada 2014, 15:42 | Autor: Jarosław Koźmiński
Dygresje

Starałam się jak najmniej pisać o sobie, a więcej o ludziach, z którymi w życiu się zetknęłam, którym wiele zawdzięczam, nieraz nawet życie. Jest to niełatwe zadanie, zwłaszcza, że opowiadania są w pierwszej osobie, w której słowo „ja” jest trudne do przeskoczenia” – zastrzegała Maria Drue we wstępie autobiograficznych opowiadań, których cykl przypomnieliśmy Czytelnikom na łamach „Tygodnia”.

Maria Drue
Maria Drue
Znając szereg książek wspomnieniowych (także tych firmowanych przez emigracyjne wydawnictwa) nie trudno domyślić się, jakie miała obawy autorka. Nader często za etykietą „wspomnienia” idzie uproszczona, jednoznaczna perspektywa, a ocena warsztatu pisarskiego wskazuje na niedostateczny dobór narzędzi albo luki w samym rzemiośle. Wówczas walorem takich książek może być jeszcze realizm, autentyczność opisanych wydarzeń. Choć i z tym bywa różnie.

Maria Due zna rzemiosło i niejeden pisarski czeladnik mógłby u niej terminować. Autorkę charakteryzuje wspaniała polszczyna, a w parze z kulturą językową idzie tu swoboda i szczerość wypowiedzi. W naturalny i niewymuszony sposób opowiada swoje losy splecione z przejściami innych, bliskich ludzi. I nie o nadmierny realizm ani głębokie portrety psychologiczne tu chodzi. Drue serwuje nam zestaw opowiadań będących – jakkolwiek banalnie może to brzmieć – literacką podróżą w czasie… Zdarzenia i perypetie bohaterki wcale nie muszą na każdym kroku nas zaskakiwać, byśmy chcieli się w nią udać. To właśnie przewidywalność stanowi o uroku tej podróży. Kiedy nie trzeba co chwila patrzeć na mapę, kiedy wiemy, że do celu dotrzemy i można skupić się na oglądaniu niezwykłych scen i widoków, które mijamy po drodze.

Na wspomnieniowym szlaku Marii Drue najmocniejszą pozycję mają ludzie. Są w tej podróży jak drogowskazy, które pomagały autorce zdecydować o wyborze dalszej drogi. O całej galerii osób, której pani Maria (jeszcze?) nie umieściła w swych wspomnieniach, udało mi się usłyszeć i porozmawiać, podczas naszych kilku rozmów w gościnnym domu na londyńskim Ealingu.

***

Pamiętam artykuł Marka Żuławskiego z „Tygodnika Powszechnego”, w którym pisał o twórczości malarskiej Mariana Bohusza-Szyszko. Prace artysty prezentowano wówczas w Gdańsku, a dla lepszej orientacji w tytule wystawy do nazwiska Bohusza dodano: z Londynu. Do dziś dźwięczą mi słowa Żuławskiego: obraz ekstatyczny – przed którym intuicyjnie zgina się kolana…

Opowiadałem o tym pani Marii, przy okazji rozmowy o wspólnym znajomym – Stanisławie Frenklu. Bo o ile styl Bohusza-Szyszko dla Żuławskiego był absolutną wirtuozerią techniczną określaną jako „niesłychanie zmysłowy stosunek do farby”, to dla Frenkla było to tworzenie obrazów, które wyglądają jak gdyby artysta malował sikawką strażacką z niskiego pułapu….

O tak, Frenkiel nie zginał kolan. Wyjaśnił mi to kiedyś wprost słowami: „Ja miałem dosyć doświadczenia z Rosji i w czasie wojny, tak że bytem wyleczony z wszelkich strachów”.

Frenkiel urzekał ludzi. Panią Marię oczarował po raz pierwszy na wspólnych wakacjach nad morzem, gdy była jeszcze Marysią. Taką z dwoma kucykami warkoczy i piegami na nosie opalonym na bałtyckiej plaży, jaką widzieliśmy na zdjęciu w jednym z pierwszych opowiadań. Ale Frenklem oczarowana będzie zawsze. Wspomina jego piękną polszczyznę, styl bogaty w dygresje i anegdoty. Wspaniałe malarstwo będące owocem jego wrażliwości i rozległej, wyjątkowej kultury.

Mnie Frenkiel olśnił. Przyjał w swym domu w południowo-zachodnim Londynie, gdzie byłem wówczas po raz pierwszy, ale odnalezienie właściwego adresu przyszło mi łatwo. Tym bardziej, że kierowałem się podanym troskliwie przez artystę planem marszu: z ostatniej stacji District line główną ulicą na prawo, kilka minut marszu pod górę, potem jedna z przecznic i od niej boczna w lewo. Ogromny cedr przed dużym, odsuniętym od ulicy domem i pracownią artysty.

Przed wojną dom to był Kraków. Tam studia w akademii, zaręczyny z Anną. Potem wybuchła wojna: aresztowanie, łagier nad rzeką Unż. Po układzie Sikorski-Majski tułaczka poobozowa, Ałma-Ata, spotkanie narzeczonej w Ferganie, ślub w Kirgizji i Polskie Siły Zbrojne. Następnie żandarmeria: Teheran, Palestyna, Kair. Dalej Bejrut, i studia w Academie des Beaux-Arts, Egipt i przyjazd do Wielkiej Brytanii.

Tu dyplom i medal z bejruckiej akademii nie były z początku przydatne, a jeden z pierwszych w Londynie pokazów prac malarskich miał miejsce… na stacji kolejowej Charring Cross, gdzie Stanisław Frenkiel pracował . Lepsze czasy przyszły później.

Ale przyszły i to w pełnym tego słowa znaczeniu. Frenkiel zdobył uznanie na rynku sztuki, wysoką pozycję zawodową w postaci uniwersyteckiej profesury i członkostwa The Royal West od England Academy.

I pozostał sobą. Kolan nie zginał. Jeszcze w latach 60-tych wystawiał w Polsce. To spowodowało burzę na emigracji. „Pan się dopuszcza czegoś co w sensie artystycznym jest zdradą stanu” – powiedziała mu Stafania Zahorska. A on na to: ,,Proszę pani, jak ja tutaj namaluję obraz a oni mi go wystawią, to znaczy, że nie podlegał żadnej cenzurze, bo ja go namalowałem całkowicie opierając się na własnych kryteriach”.

Spór z czasem rozstrzygnął Edward Raczyński słowami z listu: „Jak Pan chce wystawiać, to niech Pan wystawia; niech Pan się nikogo nie boi”.

I chyba dlatego Frenkiel trzymał się z daleka od emigracji, po prostu uważał, że nie jestem emigrantem. „Ja z Polski nie emigrowałem – Rosjanie mnie wywieźli. A Po wojnie osiadłem w Anglii, bo uważałem, że każdy człowiek ma prawo osiąść gdzie chce. Nigdy nie uważałem siebie za emigranta, co dopiero politycznego” – mówił.

Kiedyś w rozmowie z konsulem u schyłku PRL-u, usłyszał zapytanie: „Ale Pan by na nas nie głosował?”, więc odpalił: „Nie, nigdy bym na wasz reżim nie głosował, ale różnię się od was tym, żebym nie przeszkadzał waszej kandydaturze”. A tamten to przyjął z pokorą…

***

Kompanem Frenkla w wyprawach do centrum Londynu, najczęściej na Soho i Holborn, był Władysław Szomański. Pani Maria nazywa go „bon vivant”. Był człowiekiem wielu talentów – od artystycznego (grafik), przez biznesowe (wszak prowadził własne studio), po towarzyskie (…świetnie tańczył).

Szomański przybył na Wyspy z 2 Korpusem z Włoch, gdzie pracował jako kierownik studia graficznego przy Wydziale Kultury i Prasy. Po tułaczkach w różnych obozach przejściowych i podejmowaniu dorywczych zajęć, zdecydował się na wyjazd do Londynu i szukanie pracy w swoim zawodzie. Nie było to łatwe, gdyż w końcu lat czterdziestych nie było zapotrzebowania na grafików-cudzoziemców mówiących językiem anglo-niemieckim…

Szomański rozpoczął więc początkowo pracę w Sir John Cass’ College of Art jako asystent grafiki użytkowej w sekcji dla polskich artystów, a gdy osiągnął dobrą znajomość języka, trafił do studia projektowego Diany Tauber.

Ostatecznie w roku 1950 rozpoczął samodzielną działalność zakładając „W R Szomanski Studio”, co sprowadzało się do tego, że – jak mawiał – żona wynosi się do koleżanki na noce, a ja zajmuję mały pokój na pracownię…

Za sprawą papieroplastycznej żyrafy reklamującej linie lotnicze BEA poszedł w górę i przez blisko dwadzieścia lat odnosił sukcesy jako twórca kampanii dla koncernów lotniczych i wielkich biur turystycznych.

Ale dla Marii Drue Szomański to organizator życia towarzyskiego londyńskiego środowiska, m. in. tzw. Czwartków. W latach pięćdziesiątych kawiarnia Dakowskiego lub „Kontiki”, albo atelier Szomańskiego przy Holland Road – te towarzyskie zebrania w swobodnej atmosferze przybrały postać regularnych imprez zwanych godnie i przydługo „Czwartkami Architektów, Artystów, Malarzy, Aktorów, Dziennikarzy, Grafików, Pisarzy, Poetów i Rzeźbiarzy” i gościły także w lokalach Kępińskiego, Szejbala, Halimy Nałęcz czy Tamary Karren. Później idea spotkań odżyła w restauracji „Łowiczanka” w POSK-u.

Szomański, znany z poczucia humoru, był pomysłodawcą, projektantem, animatorem, a często także „głosem” Zielonego Krokodyla. Ten teatrzyk debiutował przed wojną w lwowskiej Sali Kolejarzy zwanej „Baturą”. – Na wypożyczonych kotarach z zakładu pogrzebowego, czyli „reinhartach splamionych stearyną”, z kolorowymi dekoracjami i stremowanym zespołem czekaliśmy na publiczność – wspominał Szomański w programie „Rewii primaaprilisowej” teatrzyku „Zielony Krokodyl”…

Kiedy zatem przyjdzie rozmawiać o życiu artystycznym emigracji i będzie mówiło się o twórczych osiągnięciach i doświadczeniach emigracyjnej literatury czy malarstwa… nie zapominajmy że „drugoplanowe” tereny sztuki także mają swych mistrzów.

***

Formalne zamknięcie klubu „Białego Orła” w Londynie miało miejsce 18 listopada 1954 r. Po 10 latach użytkowania ta placówka polska przeszła w obce ręce. Pani Maria sięga wstecz pamięcią: „Wspaniały Biały Orzeł spalił się pewnego dnia na skutek spięcia elektrycznego w teatrze na pierwszym piętrze. Siedziałam w restauracji na parterze i jadłam „służbowy” obiad. Ogień poszedł do góry, a ja niczego nieświadoma zła byłam na straż ogniową, że nie daje mi spokojnie zjeść i wygania z budynku. Dopiero kiedy wyszłam na ulicę i zobaczyłam ogromne języki płomieni sięgające po dach, strach mnie obleciał na myśl, co mogło się stać. Z czwartego piętra strażacy po chwiejących się drabinkach znieśli Ninę Grudzińską. Podeszłam do niej przerażona, kiedy wsiadała do karetki.

– Wszystko w porządku, nie martw się – powiedziała do mnie pani Nina, spokojnie otrzepując jakąś spaleniznę z kostiumu.

Zawsze była wielką damą.”

Mimo zamknięcia klubu, w gmachu pozostało jeszcze kilka instytucji polskich, choć większość z nich wyprowadziło się jeszcze w listopadzie. Po pierwszym grudnia w gmachu mieściła się jeszcze m.in. redakcja i dział ogłoszeń Dziennika Polskiego, który donosił na swych łamach, że samknięcie „Białego Orła” zmusiło Ref-Rena do przeniesienia popularnego Piekiełka do Marynarzy. Nowa sala była mała, estrada rozmiarami i kształtem przypomina tapczan na jedną osobę, pianino jest wciśnięte w kącik, ale atmosfera jest przyjemna, intymna, może bardziej odpowiadająca kameralnej sztuce zespołu Piekiełka, niż dawna monumentalna biała sala Orła. Pisał korespondent : – Bożyński przystosował się do nowych warunków terenowych i zeszczuplał o połowę. Marysia Drue – smukła jak struna wiolinowa – mieści się bez trudu w najbardziej gęstym tłoku”.

***

Książki nie przeczytane we właściwym czasie giną. To trafne spostrzeżenie szczególnie dziś, gdy mamy zalew nowości, książki cisną się na sklepowych witrynach, a autorzy w pisarskiej ciżbie.

Spokojnie, Maria Drue – smukła jak struna wiolinowa – mieści się bez trudu w najbardziej gęstym tłoku.

Jarosław Koźmiński

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Jarosław Koźmiński

komentarze (0)

_