28 kwietnia 2014, 14:29
Wybory za progiem

„Zjednoczone Królestwo, Unia Europejska i kwestia polska – co czeka polską mniejszość?” Pod takim hasłem spotkaliśmy się w Londynie, by debatować, albo przysłuchiwać się debacie, między przyszłym radnym, byłym i obecnym, z trzech różnych partii: pracy, liberalno-demokratycznej i konserwatywnej. Było to wydarzenie istotne o tyle, iż zgromadziło pokaźną liczbę uczestników, reprezentujących wszystkie emigracyjne pokolenia Polaków, a także Brytyjczyków z polskimi korzeniami.

Spotkanie w Portcullis House, mieszczącego liczne biura brytyjskiego parlamentu, odbyło się z inicjatywy stowarzyszenia Polish Professionals. Zorganizował je kierownik sekcji politycznej PPL-u Jurek Byczyński, będący zarazem liderem organizacji Patriae Fidelis, kojarzonej z Ruchem Narodowym, który jakiś czas temu ukonstytuował się w Polsce. PF powstała wcześniej.

Moderatorem debaty był Sunder Katwala, szef think-thanku British Future, który doskonale rozumie doświadczenia i problemy Polaków, a także naszą wyborczą indolencję, między innymi z tego względu, że pochodzi z rodziny hindusko-irlandzkiej, a więc nie brytyjskiej w oryginale. W 2010 roku Daily Telegraph zakwalifikował Sundera na 32 miejscu listy stu najbardziej wpływowych ludzi lewicy w brytyjskiej polityce.

Obok niego zasiedli: Stefan Kasprzyk, liberalny demokrata, były burmistrz Islington i były radny tej dzielnicy, który w ubiegłym roku, ubiegając się w dodatkowych wyborach lokalnych o przejęcie mandatu po radnym, który zrezygnował z pełnienia swej funkcji, przegrał na rzecz kandydatki z partii pracy. Zasiadła Joanna Dąbrowska, od 2006 roku konserwatywna radna Ealingu, w tym roku ponownie ubiegająca się o reelekcję. Zasiadła także Ella Vine z partii pracy, która kandyduje na radną z okręgu Thurrock, założycielka fundacji „Pomoc dla Polaków w Wielkiej Brytanii” i wielka orędowniczka apelu o głosowanie na „proeuropejskich” kandydatów w wyborach do Parlamentu Europejskiego, czyli w jej rozumieniu, kandydatów lewicy.

Mowy wygłoszone przez posłów do brytyjskiego parlamentu: Daniela Kawczyńskiego i Andy Slaughtera oraz Jana Niechwiadowicza, twórcy think thanku „Polish Media Issues”, a także inspiratora spotkania, Byczyńskiego rozpoczęły serię kolejnych wystąpień panelistów, którzy wbrew powszechnie rozumianej definicji „debaty”, nie dyskutowali między sobą, lecz odpowiadali na pytania kolejno zadawane im przez Sundera oraz padające z sali. Nie zabrakło apelu, który nieustannie ponawiany jest przez polskie środowiska opiniotwórcze na Wyspach: rejestrujcie się na listach wyborczych, idźcie zagłosować. Tylko w ten sposób, jak mówiła Dąbrowska, możecie udowodnić, iż integrujecie się z nami, a w dalszej konsekwencji, skutecznie istnieć w debacie publicznej i postulować rozwiązanie swoich problemów. Na przykład takich, na których skupia się Jan Niechwiadowicz. Jego grupa wychwytuje antypolonizmy, pojawiające się w mediach brytyjskich. – „Jako moderator grupy Polish Media Issues, od dziewięciu lat monitoruję media i wydaje się, że spada liczba publikacji o charakterze szowinistycznym (ang. hate crimes), chociaż dopóki nie zostanie to przeanalizowane szczegółowo, nie mogę stwierdzić tego definitywnie” – stwierdził w swoim wystąpieniu.

– Jakby nie patrzeć, nie jesteśmy u siebie i zawsze będą jakieś negatywne komentarze. Tego po prostu nie da się wyrugować – zauważa Jarek Kalinowski, konserwatywny kandydat na radnego z okręgu Feltham West, jeden z uczestnik spotkania w Portcullis House. Problemem, który jednak ma swoją specyfikę i nie jest bynajmniej typowy, są antypolonizmy o charakterze fałszującym historię II wojny światowej, których w prasie na Wyspach nie brakuje. Nie stanowią incydentów, lecz są po prostu częste. To wstawki na temat osławionych „polskich obozów śmierci”.

– Proponuję zacząć zawsze i wszędzie w kontekście II wojny światowej używać słowa „Niemcy”. Nie jacyś „faszyści”, nie „naziści”, albo „hitlerowcy” – stwierdza Kalinowski.

Kwestia obecności Polaków i polskiej sprawy w mediach brytyjskich była jednym z bardziej wyrazistych tematów, poruszonych tego wieczoru. Zgodnie stwierdzono, że swoich ludzi w mediach nam brakuje, choć wypada dodać, że nie o brak polskich nazwisk tu idzie. Raczej o postawę, która charakteryzuje się biernością. Jak komentuje Jan Niechwiadowicz: – Polacy są niedostatecznie reprezentowani, i w polityce, i w innych dziedzinach, takich jak media. Musimy to zmienić, a wydarzenie, którego byłem uczestnikiem, wydaje się być krokiem w dobrym kierunku.

Zdaniem Kalinowskiego, za bardzo jednak skupiamy się na analizie tego, co kto o nas powiedział i dlaczego tak nieładnie, a za mało energii poświęcamy robocie u podstaw.

– Po raz kolejny za dużo było mowy o tym, jacy my Polacy jesteśmy skrzywdzeni. Za dużo się skupiamy na roli atakowanych cierpiętników, za mało na tym, co będzie za kilka lat. To już trzecie wybory lokalne, a liczba polskich kandydatów jest dramatycznie mała. Więcej jest ich niż kiedyś, ale i tak przecież to kropelka. Na tym powinniśmy się skupić, a nie po raz kolejny analizować, co kto zrobił w odpowiedzi na słowa Camerona albo Strawa. Pewien zasiedziały Hindus powiedział mi kiedyś, że oni (Hindusi) za długo czekali, aby się zabrać za lokalną aktywność, stracili kilkanaście dobrych lat, i że Polacy nie powinni robić tego samego błędu – komentuje dla Dziennika.

– Wyobrażasz sobie, żeby Cameron powiedział, iż nie może być tak, że Nigeryjczycy lub Pakistańczycy wysyłają zasiłki do swoich krajów na swoje dzieci? Zaraz by było, że rasista. Ale wynika to z tego, że oni mają swoich radnych, posłów we wszystkich partiach i posłów do parlamentu UE, czyli mają reprezentację polityczną, a my nie – dodaje Patryk Maliński, kolejny kandydat na radnego.

Słusznie jednak zauważył Stefan Kasprzyk, że o emigracji debatujemy głównie w kontekście ruchu w obrębie Unii Europejskiej, a to jest błąd. To nie napływ przybyszy z Europy Środkowo-Wschodniej jest dla Wielkiej Brytanii najbardziej charakterystyczny, bo stanowią oni 18 procent. 82 procent emigrantów to ludzie pochodzący spoza Europy. Czy to nie oni są również głównym celem ataków UKiP? Nigel Farage i członkowie jego partii, poza tym, że postulują wyjście Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej, atakują przede wszystkim politykę multi-kulti, zbytniej otwartości Brytanii, która zatraciła w niej swój charakter i rodzi społeczne patologie. Oburzają się oczywiście liberalni demokraci oraz lejburzyści, idąc w zaparte, iż ów szalony tygiel narodowości, jakim jest brytyjska stolica stanowi o wyjątkowości tego kraju. Cóż, w praktyce wiemy, że ta tak zwana otwartość i tolerancja jest Brytyjczykom najmilsza w sytuacji, gdy mogą korzystać z lepszego i tańszego robotnika z kontynentu, który więcej wpłaca do budżetu, niż wypłaca.

Jakie wsparcie, takie zainteresowanie

Czy polskie instytucje emigracyjne wspierają polskich kandydatów w wyborach lokalnych? Chyba tylko ze strachu przed oskarżeniem o upolitycznienie, tego nie robią. Powiedzmy, że debata w Portcullis House była pierwszym tego typu gestem, a przestrzeganie reguły pluralizmu, oskarżeniu o kumoterstwo z powodzeniem by zapobiegło. W miejscach związanych z polskimi wydarzeniami rozdawane są jedynie ulotki, zachęcające do wzięcia udziału w wyporach lokalnych, ulotki apolityczne, dodajmy dla porządku.

– Odnośnie pomocy nie mamy żadnej, z żadnej strony, oczywiście pomijając lokalną sekcję konserwatywną. Z drugiej strony, o takową nie występowaliśmy, zdaliśmy się na siebie. Zainteresowanie mediów jest znikome, pokrywa się zresztą z zainteresowaniem tymi wyborami u Polaków. Podam przykład: cały mój rejon został już pokryty, co najmniej raz, ulotkami po angielsku. Teraz odwiedzam Polaków i nikt z nich nie kojarzy, ani że są wybory, ani tym bardziej mnie, jako kandydata. Mimo iż w każdym domu była ulotka. To chyba znaczy, że idą od razu do śmieci – zauważa Kalinowski.

Aby zagłosować w wyborach lokalnych i w wyborach do europarlamentu trzeba się zarejestrować i to dwukrotnie: wypełnić aplikację, dotyczącą wyborów lokalnych i dodatkową deklarację, jeśli chcemy głosować na Brytyjczyków w wyborach do Parlamentu Europejskiego (termin zgłoszenia upływa 6 maja).

– Druga rejestracja polega na tym, że obywatele unijni powinni głosować tylko raz na posłów do Parlamentu Europejskiego, takie jest prawo UE. Mogą głosować albo w kraju zamieszkania, albo w kraju z którego pochodzą, czyli w przypadku życia za granicą, w konsulacie. Wobec tego, muszą złożyć deklarację, na kandydatów którego kraju chcą zagłosować. Jest to strasznie uciążliwe, ale raczej jestem zbudowany tym, że przeszło 20 procent Polaków kwapi się to zrobić. Już to świadczy o jakiejś świadomości obywatelskiej, której dotychczas raczej brakowało w przeciętnej rodzinie polskiej w Anglii. Dlatego już od jesieni wpływałem na wszystkie grupy, które chcą zwiększyć frekwencję wyborczą, że najważniejszym punktem akcji prowadzonej do kwietnia, powinna być ta druga rejestracja. Natomiast pod koniec kwietnia, organizatorzy powinni już wysyłać pytania do kandydatów i oczekiwać odpowiedzi przed wyborami, a w połowie maja bębnić na każdym kroku o samym glosowaniu – mówi Dziennikowi Wiktor Moszczyński, który przez kadencję był radnym na Ealingu. Czy w ogóle była prowadzona przez nasze organizacje społeczne akcja zwiększenia frekwencji wyborczej wśród Polaków na Wyspach, a szczególnie pod kątem konieczności dokonania drugiej rejestracji? Kto widział, niech donosi.

Jak dowiedział się Moszczyński, w 2013 roku, wszystkie gminy Londynu odnotowały liczbę 98 tysięcy 799 Polaków, zarejestrowanych do głosowania w wyborach lokalnych. Ale np. w Greenwich, gdzie na liście mamy 2033 polskich nazwisk, tylko 492 osoby wypełniły dodatkową deklarację, wymaganą do tego, aby zagłosować na Brytyjczyków w wyborach do Parlamentu Europejskiego

Elżbieta Sobolewska

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

komentarze (1)

  1. Bardzo ciekawa debata! Oby wiecej takich! Gratulacje dla PPL i organizator