25 kwietnia 2014, 13:32 | Autor: Elżbieta Sobolewska
Co z nami będzie?

„Co z nami będzie” to pytanie, które z niepokojem, niekoniecznie uzasadnionym, wybrzmiało po tym, jak kilka miesięcy temu premier Cameron ogłosił, że zamierza renegocjować warunki członkostwa Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej. Czy rzeczywiście Polacy, którzy ogromną emigracyjną falą zalali Wyspy po 2004 roku, wychowują tutaj swoje dzieci, płacą podatki, rozwijają przedsiębiorczość i oczywiście korzystają również z systemu socjalnego wsparcia, mają się czego obawiać? Czy raczej kwestia ta została sztucznie napompowana przez polityczną konkurencję konserwatystów, aby wymusić na nas obywatelski odruch pójścia w maju do wyborów? I wreszcie ostatnie pytanie: które, oddane przez nas głosy są „ważniejsze”, te oddane na kandydatów w wyborach lokalnych, czy europejskich?

Z Patrykiem Malińskim, konserwatywnym kandydatem do rady dzielnicy Hounslow, rozmawia Elżbieta Sobolewska

„Panie premierze, jak żyć?” – zapytał premiera Donalda Tuska rolnik, którego uprawy zniszczyła nawałnica. „Co z nami będzie” zapytałby niejeden polski emigrant premiera Camerona, w sytuacji, gdyby ewentualne referendum o wyjściu Wielkiej Brytanii z UE doszło do skutku i co jest na tę chwilę całkowicie sprzeczne z sondażami, wygraliby je zwolennicy UKiP. Czy twoim zdaniem powinniśmy obawiać się renegocjacji warunków członkostwa, czy nawet referendum, czy są to raczej „strachy na lachy”, jeśli już o polski kontekst tej sytuacji chodzi?

– To prawda, że wielu Polaków mieszkających w Anglii coraz częściej zaczyna zadawać sobie pytanie: Co będzie z nami po ewentualnym wyjściu Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Pomimo, że jest to możliwość jak najbardziej realna, to do tego, by doszło do, jak mawiają brytyjskie media, „Brexit” (British Exit) jeszcze długa droga. Zauważając, że Wielka Brytania obecnie nie ma zbyt wielu korzyści z członkostwa w Unii, premier Cameron zapowiedział renegocjację warunków uczestnictwa Wielkiej Brytanii. Za podstawowe cele stawia sobie obniżenie kosztów, jakie Wielka Brytania ponosi za uczestniczenie w jej strukturach, zniesienie wielu regulacji ograniczających brytyjskie firmy oraz liberalizację handlu z takimi państwami jak USA, Chiny, Brazylia czy Indie. Jeśli chodzi o imigrację z państw Unii Europejskiej to głównym celem Camerona jest wydłużenie okresu, po którym nowi imigranci mogliby starać się w Wielkiej Brytanii o zasiłki i inne świadczenia społeczne oraz możliwość deportacji ludzi, łamiących prawo. Są to propozycje sensowne. Niestety obecne zasady doprowadzają do tego, że oszuści z różnych państw przysyłają tu legiony ludzi, którzy rejestrują się po rozmaite zasiłki, po czym słuch po nich ginie. Dopiero po wyżej opisanych negocjacjach, konserwatyści chcieliby zapytać Brytyjczyków o ich stosunek do Unii – czy chcą wyjść czy pozostać w jej strukturach. Nawet gdyby jednak Cameronowi nie wyszło, inne państwa Unii okazałyby się nieelastyczne i nie zgodziłyby się na żadne zmiany, a Brytyjczycy zagłosowali by za wyjściem z Unii, Polacy, którzy mieszkają tu od jakiegoś czasu, uczciwie pracują lub studiują nie mają się czego obawiać. Wizje masowych deportacji czy Brytyjczyków, koczujących przy domach Polaków z pochodniami i zaganiających ich na najbliższy transport za Kanał La Manche są tak nierealne, że wręcz obrażają inteligencję przeciętnego człowieka.

No właśnie, ale odnoszę wrażenie, że w tej nikłej, ale jednak istniejącej również w polskim środowisku na Wyspach kampanii przedwyborczej, referendum traktuje się jak wiszący nad emigracyjnymi głowami Miecz Damoklesa, którym zostaniemy ścięci, jeśli nie dokonamy jedynie słusznego wyboru „kandydatów proeuropejskich”, jakimi tendencyjnie nazywani są startujący w wyborach do Parlamentu Europejskiego kandydaci z obozu lewicy. Prawica, choć brytyjskiego konserwatyzmu nie należy w pełni z nią utożsamiać, fałszywie rysowana jest przez propagandystów lewicy jako ta, która jest „antyeuropejska”, chociaż postuluje po prostu głęboką reformę UE, przeżywającej ciężki kryzys tożsamości. Ba, słyszymy i czytamy, że te wybory mogą nawet zadecydować o tym, czy UE w ogóle przetrwa, bowiem w skali całej Europy rośnie odsetek ludzi nią rozczarowanych. A jak to wygląda wśród Brytyjczyków?

– Sondaże pokazują, że paradoksalnie, im więcej się mówi o wyjściu z Unii, tym bardziej pro-europejska jest brytyjska publika. Niedawny sondaż pokazał, że 42 procent Brytyjczyków dziś zagłosowałoby za pozostaniem w Unii a 36 procent byłoby przeciw. Na pytanie jak zagłosowaliby, gdyby Cameronowi udało się wynegocjować nowe warunki, liczba zwolenników pozostania w Unii wzrasta do 52 procent!

No tak, ale wielu z nas nie ma i nie chce mieć brytyjskiego obywatelstwa, więc ulega systematycznie sączonej perswazji: głosuj na proeuropejskich kandydatów, bo tylko oni… no właśnie, utrzymają status quo odnośnie pozycji Wielkiej Brytanii w UE? Nawet laburzyści przyznali, że błędem było tak szczodre otwarcie granic i całego brytyjskiego systemu dla nowych członków UE w 2004 r. W sierpniu ubiegłego roku, minister ds. imigracji w gabinecie cieni, Chris Bryant powiedział, że „Francja, Włochy i Niemcy zachowały się wówczas rozsądnie, decydując się na siedmioletnie przejściowe kontrole. My tego nie zrobiliśmy. Na Wyspy przyjechała taka liczba imigrantów, jakiej nikt się nie spodziewał”. I trzeba dodać, że liczba ta, już się tutaj zasiedziała. Wrócę więc do pytania postawionego na wstępie, jak myślisz, co z nami będzie?

– Po pierwsze, każdy kto tu mieszka, pracuje czy studiuje dysponuje tak zwanymi prawami nabytymi. Owszem, mogą się zmienić reguły w postaci wprowadzenia rejestracji czy wiz typu „stały pobyt” na jakich funkcjonują tu imigranci spoza Unii Europejskiej, ale nikt nie będzie kazał nikomu nagle rezygnować ze swojej pracy, uczelni, prowadzenia firmy czy mieszkania. Po drugie, w ostatnich dwunastu latach liczba imigrantów spoza Unii była dużo wyższa, niż liczba imigrantów z Unii, co jasno i wyraźnie pokazuje, że nie jest ona niezbędna do tego, by osiedlić się w Wielkiej Brytanii i legalnie, uczciwie pracować na siebie i swoją rodzinę. Po trzecie wreszcie, nie oszukujmy się, wbrew temu, co czasem piszą media, to Wielka Brytania potrzebuje takich imigrantów jak my, ze względu na naszą pracowitość, uczciwość, umiejętność posługiwania się językiem oraz kulturową bliskość. Brytyjczycy o tym wiedzą i mówią mi to na co dzień w czasie mojej kampanii wyborczej, a jedyni imigranci, których by tutaj nie chcieli, to tacy, którzy żerują na państwie lub popełniają przestępstwa.

Pracowici, nawet etyczni podobno bardziej, niż inni, więcej wpłacamy do budżetu tego kraju, niż z niego wypłacamy, wszystko dobrze, tylko że w życiu publicznym tego kraju nie wypracowaliśmy sobie żadnej pozycji. Nie zrobiła tego emigracja niepodległościowa, chociaż podszyta była przecież ideą, a nie zarobkiem i potrzebą „lepszego życia”. Zainteresowanie Polakami w latach 80., pewien istniejący przecież tutaj trend wsparcia opozycyjnej walki z komuną , również mógł zostać lepiej wykorzystany. I wreszcie my, emigracja roku 2004, którą nasi jajogłowi rodacy, określiwszy mianem „zarobkowej” od razu wpędzili w kompleks robola, któremu przecież wychylać się nie godzi. No to się nie wychyla. Jakaś garść zrozumiała, że warto wstąpić do związków, podobno stanowimy również całkiem spory odsetek bojowników o swoje prawa pracownicze w sądach. Czyli: znowu na polu indywidualnym. A tu trzeba zagłosować masowo

– I to jest właśnie najważniejsza kwestia. Bo to, co z nami będzie, zależy od nas, w dużej mierze. Musimy zacząć włączać się w tutejsze życie społeczne, publiczne i polityczne, stać się podmiotem debaty, a nie jedynie przedmiotem. Musimy zacząć się udzielać w tutejszych partiach, związkach, lokalnych radach oraz głosować. Wtedy będziemy współdecydować o tym, co z nami będzie po ewentualnym wyjściu Wielkiej Brytanii z UE. A kto wie, może i sami zaczniemy dostrzegać korzyści z mniej przeregulowanej, marnującej mniej naszych pieniędzy na dopłaty do francuskiego rolnika czy greckiego podatnika, Wielkiej Brytanii.

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

komentarze (0)

_