13 stycznia 2014, 09:33
Obiady niedzielne

 

Fot.: Tomasz Celej/Niedzielni obiadowicze podczas Christmas Party.

 

Zaczęło się bardzo niewinnie. Wrześniowy dzień. Daniel Jadach, jeden z pomysłodawców, spędzając czas w domu umieścił post w grupie Facebookowej o treści „czy ma ktoś ochotę wyskoczyć na obiad?”. I od tego wszystko się zaczęło. Wkrótce pod postem pojawił się wpis i propozycja regularnych spotkań członka grupy Polish Friends – Lucasa (red. avatar na Facebooku). W życie plan wdrożył Mariusz St. – również członek tejże grupy i co tydzień zamieszczał informacje o nadchodzącym spotkaniu, podając lokalizację i czas. W wydarzeniu udział mogli wziąć wszyscy zainteresowani dysponujący oczywiście czasem. Jak to zazwyczaj w takich historiach bywa, pomysł niedzielnych obiadów na początku nie spotkał się z dużym zainteresowaniem. Na pierwszym oficjalnym spotkaniu wyjątkowo w środku tygodnia w Ognisku Polskim pojawiły się tylko trzy osoby – Daniel, Lukas i Mariusz. – Pierwsze spotkanie było bardzo spontaniczne. Padła propozycja żeby pójść do Ogniska, więc stworzyliśmy wydarzenie i liczyliśmy, że ktoś oprócz nas się pojawi. Jak się później okazało byliśmy w błędzie, ponieważ byliśmy tylko my – śmieje się Daniel.

Jednak trzej muszkieterowie nie zniechęcili się brakiem frekwencji i zamieścili kolejną informację o nadchodzącym obiadowym spotkaniu, tym razem w niedzielę. I na kolejnym spotkaniu pojawiła się kolejne osoba. Gospodarze, jak o sobie mówią, uznali to za dobry omen. I zdecydowali, że pomysł będzie kontynuowany, w końcu przecież ktoś zdecydował się do nich dołączyć. I w ten sposób grono osób zainteresowanych regularnymi spotkaniami przy suto zastawionym stole zaczęło zwiększać liczebność. Najwięcej dotychczas na niedzielnym obiadku pojawiło się lekko ponad 20 osób.

Na spotkanie może przyjść każdy, kto jest członkiem grupy „Polish Friends” na Facebooku – chociażby po to, by dowiedzieć się, gdzie mieć będzie miejsce kolejne spotkanie, dysponuje czasem w wybranym terminie i przede wszystkim ma na to ochotę. Od niedawna ich pomysł zagościł w kolejnej grupie Facebookowej „Looking for new friends in London” – także zrzeszających Polaków na emigracji. Każdy może również zaprosić swoich znajomych, jeżeli tylko ma na to ochotę i przyprowadzić ich na spotkanie, a na pewno nikt nie będzie miał nic przeciwko temu. – My zapraszamy każdego. Nie ma żadnych kryteriów, że ktoś może, a ktoś inny nie. Raz ktoś zaprosił swojego przyjaciela, który był Słowakiem. Nasz przybysz trochę kaleczył polski język, ale dzięki temu wszyscy mieliśmy mnóstwo zabawy. Z reguły jest tak, że część naszego składu jest stała, pozostali wymieniają się w zależności od możliwości. Bo nie każdy przecież może przyjść w każdą niedzielę.  Ale mimo to frekwencja dopisuje. Na nadchodzące spotkanie na Ealingu zadeklarowało się ponad 20 osób, a zostało jeszcze trochę czasu. Nie będę zdziwiony, jeżeli zjawi się jeszcze więcej osób – tłumaczy Daniel.

 

Tournée po Londynie

Pomysł gastronomicznych wycieczek po polskich restauracjach zrodził się w głowie Lukasa. Pozostali zaakceptowali go z dużą dozą optymizmu. Bo dlaczego nie kultywować by polskości w taki oto sposób. Wybór samego lokalu odbywa się demokratyczną drogą. Organizatorzy na kilka dni przed spotkaniem wybierają miejsce. Czasami ktoś usłyszy coś na temat jakiejś restauracji. Czasami szukają w internecie. Przeglądają menu, sprawdzają lokalizacje i dojazd, by ostatecznie dokonać na tej podstawie wyboru. – Nie wybrzydzamy jednak za bardzo, bo w końcu i tak będziemy zmuszeni odwiedzić każdą polską knajpkę zgodnie z tym, co sobie założyliśmy – dodaje. Jest jednak zasada, żeby wybrane przez nas miejsca nie były w jednym miejscu – wyjaśnia. Raz spotykają się na zachodzie, raz na wschodzie. Innym razem jadą na północ lub południe Londynu. Starają się urozmaicać swoją gastronomiczną wędrówkę, a co najważniejsze chcą by było sprawiedliwie – raz bliżej będą mieli jedni raz drudzy. To też zachęca nowe osoby, bo nie każdy ma czas i ochotę by jechać z ze wschodu na zachód i odwrotnie.

Zazwyczaj nie pojawiają się w tym samym miejscu dwukrotnie – chyba, że zarówno wystrój, atrakcyjne menu, podejście personelu i oczywiście, co jest sprawą najważniejszą jedzenie wyjątkowo przypadną im do gustu. Wyjątek stanowiła właśnie jedna z dotychczas odwiedzonych restauracji, gdzie zorganizowali Christmas Party. Obecnie szukają nowych miejsc i inspiracji by się nie powtarzać. A w przyszłości? No cóż, tutaj sprawa jest prosta – liczba polskich restauracji jest jednak ograniczona i kiedyś przyjdzie taki moment, że będą musieli zrobić powtórkę. Ale na razie zarówno lokali, jak i pomysłów nie brakuje, więc powodów do zmartwień nie ma.

Z tego cieszą się właśnie obiadowicze, bo mają bardzo dużo możliwości. – Na razie restauracji jest wiele, więc nie zaprzątamy sobie głowy tym, co będzie dalej, gdy w końcu naszych restauracji zabraknie. Mi nie przeszkadza to, że pójdziemy gdzieś po raz drugi. Nie mówię „nie”. Wszystko zależy od tego czy nam się spodoba miejsce i jedzenie. Jeżeli przyjdziemy i okaże się, że nasz posiłek jest dobry – to dlaczego nie mielibyśmy tam wrócić? Do tej pory dwukrotnie byliśmy w miejscach, które naprawdę miały klimat, a jedzenie było po prostu smaczne. Do takich miejsc warto wracać, bo są tego warte – mówi.

 

Jak w domu

Jedna z ciekawszych wizyt to spotkanie w polskim barze mlecznym z tą tylko różnicą, że w Londynie. Poza tym ów bar mleczny niczym nie odstawał od typowego w Polsce. Najpierw trzeba było podejść do lady, złożyć zamówienie, po czym każdy otrzymywał numerek. Ekspedientka wyczytywała numerki przez mikrofon umieszczony przy kasie i trzeba było się po swój obiad zgłosić. Najważniejsze było jednak to, żeby go dobrze pilnować i słuchać czy przypadkiem nie jest się wywoływanym. Jeżeli ktoś się zagapił, zagadał to istniała spora szansa, że jego porcji dawno już nie było. I wtedy nic już się nie dało zrobić, bo nikt reklamacji nie przyjmował. Czyli, jak sobie pościelisz tak się wyśpisz. Albo raczej, jak sobie przypilnujesz to zjesz – jak nie to zje ktoś inny. Na koniec trzeba było odnieść talerze na stary blaszany wózek, który stał z boku sali wypełnionej stolikami i co jakiś czas przychodził ktoś z kuchni i ciągnął ten brzęczący wózek na zaplecze. – Na szczęście sztućce nie były pospinane łańcuchami. Niby wielka metropolia, Londyn a jest i polski bar mleczy – żartuje Daniel. – Najzabawniejsze jest jednak to, że gdy zaczęliśmy się spotykać w męskim gronie to był obiad, rozmowy i powrót do domu. Gdy zaś na niedzielnych obiadach zaczęły pojawiać się kobiety – na stole pojawił się alkohol. Zastanawiam się czy to, aby nie zbieg okoliczności czy…

 

W niedalekiej przyszłości

Do tej pory spotykaliśmy się, co niedzielę, ale w najbliższym czasie nasze obiady będą odbywać się w większych odstępach czasu. Chcemy dać trochę swobody innym, aby mogli realizować swoje pomysły, spotkania, eventy. Wiadomo, że wszyscy pracujemy i przeważnie wolne są tylko weekndy, a na pewno niedziele, a skoro my się widujemy, co tydzień, to inni nie mają możliwości na wcielenie w życie swoich pomysłów. Dlatego najprawdopodobniej w najbliższym czasie jadać wspólnie będziemy w co drugą niedzielę  – mówi Daniel.

A gdy na mapie Londynu zabraknie polskich restauracji to „gospodarze” mają już kolejny pomysł. Na ich gastronomicznym celowniku jest kuchnia naszych dwóch sąsiadów – Słowaków i Czechów. Możliwe też, że pojawią się też bardziej orientalne koncepcje, ale to jest jeszcze sprawa spowita mgłą, bo nie mają się po co spieszyć.

Podczas spotkań pojawiają się też nowe propozycje aktywnego spędzania czasu m.in. przyszłych podróży po Wyspach Brytyjskich. Do tej pory udało im się zorganizować trzy około 20-osobowe wycieczki np. do Oxfordu, Eastbourne i Cambridge. A w planach są też kolejne, jednak na razie obiadowicze czekają na cieplejsze czasy.

Większość z nich pracuje w angielskim lub międzynarodowym środowisku, dlatego teraz, gdy przekonali się do pomysłu trzech „gospodarzy”, chętnie przychodzą na niedzielny obiad, gdzie mogą się lepiej poznać, porozmawiać i pożartować. Najciekawiej jest, kiedy do ich małej społeczności dołączają nowi członkowie. Wtedy zaczyna się zabawa w „milion pytań” i goście opowiadają swoje historię, odpowiada na niekończące się pytania, co pozwala wszystkim przełamywać bariery, by na kolejnym spotkaniu ów nowy obiadowicz mógł poczuć się, jak pełnoprawny członek tej grupy.

Są znajomymi, kolegami i przyjaciółmi. Spotykają się nie tylko raz w tygodniu w niedzielę, ale także przy innych okazjach jak: Christmas Party, Sylwester czy spotkania okolicznościowe. Często wychodzą razem do klubów, czy spotykają się na drinka. A co najważniejsze pomagają sobie wzajemnie.

Te spotkania to inna forma integracji niż spotkania w barze na piwie czy tańce w klubie. – Mam wrażenie, że jest to zupełnie inny wymiar – bardziej porządny, bo przecież nie każdy ma ochotę by iść na piwo czy zwykłą imprezę. A obiad w restauracji to jednak trochę wyższy poziom. Sami ludzie zupełnie inaczej reagują na tego typu spotkania. Chodzi o to, żeby spotkać się w grupie znajomych osób w luźnej atmosferze, ale jednak w kulturalny sposób. Gdy warunki na to pozwalają, zabierają ze sobą gitary by wspólnie pośpiewać. „Wehikuł czasu” w obiadowej aranżacji zagościł już w kilku miejscach.

 

Tekst: Tomasz Lizon

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Praktykant1

komentarze (0)

_