03 sierpnia 2012, 13:55
Diabeł tkwi w szczegółach

Pan Leszek napisał do nas jakieś czas temu. Zawiedziony i jednocześnie bardzo, ale to bardzo zły na sytuację, w której się znalazł – przyjechał specjalnie z Polski do pracy, której jak się okazało nie ma. Stracił czas, pieniądze i wiarę w ludzi…

Pan Leszek, jak opisywał, pracował jako lakiernik-stolarz w jednej z podlondyńskich firm w 2011. Kontrakt był krótki, ale pan Leszek nie narzekał, bo trochę zarobił. Dobrze by było popracować dłużej, lecz i tak wyszedł na tym wyjeździe na plus.

W maju 2012 ta sama agencja, która zatrudniała go rok wcześniej skontaktowała się z panem Leszkiem w sprawie kontraktu w tej samej firmie Q. Pan Leszek ucieszył się bardzo, że chcą go zatrudnić z powrotem, widać dobrą robotę tam pokazał, no i wracał do znanego mu już miejsca. Żadnych niespodzianek być nie powinno.

Polska agencja M., współpracująca z brytyjską agencją pracy X, przez którą został zatrudniony pan Leszek, ogłasza oferty pracy na polskich stronach. Ma (podobno) siedzibę na jednej z najdroższych ulic w Warszawie. W swojej ofercie, którą przedstawia klientom, zapewnia mieszkanie z internetem, niedaleko miejsca pracy w rozsądnej cenie.

Pan Leszek nie mówi dobrze po angielsku. Zapewniono go jednak, że nie musi się martwić, bo w agencji brytyjskiej X pracuje Polka, pani M. i ona się nim zajmie. Pan Leszek kupił bilet i poleciał do Wielkiej Brytanii pełen wielkich nadziei.

Pani M. rzeczywiście się zajęła, pokazała jak wypełnić formę do kontraktu, po polsku zaznaczyła gdzie się podpisać. I tyle. Pan Leszek nie przeczytał, co podpisywał, bo po pierwsze przecież niewiele by zrozumiał, a po drugie pani M. się nim zajęła.

Przepraszam, a co pan tu robi?

Kiedy już przyjechał na kwaterę agencji X stało się jasne, że nie wszystko jest takie, jak to opisywano. Dom wynajmowany dla pracowników przez agencję nie miał mebli. Nawet łóżek. Wszystko walało się po podłodze, na której pokotem spali ludzie. Protestującym przeciw takiemu traktowaniu pracownikom agencja odpowiedziała, że są stolarzami, mogą sobie sami łóżka zrobić, a jak nie, to kupić materace…

W pięciopokojowym domu (włączając w to tzw. living room, który był traktowany, jako jedna z „sypialni”) mieszkało dziewięciu chłopa. O internecie czy telewizji można pomarzyć. Do pracy pół godziny szybkiego marszu. Miejsce w pokoju trzyosobowym (trudno w tym wypadku mówić o „pokoju z trzema łóżkami”) wynajmowano pracownikom agencji za £220 tygodniowo, dwuosobowym za £250. Jak ktoś chciał luksusową „jedynkę” musiał zapłacić za nią £350 za tydzień. Polska agencja z papieskiej ulicy w Warszawie zapewniała, że są to mieszkania „standardowe, niedaleko pracy”. Standard jest standard, ale diabeł tkwi w szczegółach, co bardzo boleśnie odczuł pan Leszek na własnej skórze.

Kiedy, niezrażony sytuacją mieszkaniową, stawił się w pracy następnego dnia – wszyscy, łącznie z właścicielem firmy Q, byli bardzo zaskoczeni.

– Przepraszam, a co pan tu robi? – Zapytano. Pan Leszek próbował wytłumaczyć, że agencja X specjalnie ściągnęła go z Polski itd. Przepracował cały dzień, ale już następnego dnia rano zadzwoniła pani M., że nie musi do firmy wracać, bo „szef nie chce, żeby przychodził”. Pan Leszek był całkowicie zdruzgotany tą nowiną, bo jest dobrym fachowcem i nie potrafił zrozumieć, co się stało. Polka nie potrafiła wytłumaczyć, co się naprawdę stało, ale obiecywała, że znajdzie mu inna pracę. Jak się później okazało firma Q nie chciała zatrudnić ponownie pana Leszka… Dlaczego?

W maju 2011 firma Q, w której pan Leszek pracował przez dwa tygodnie nie miała wielu zleceń, nie było pracy… Pan Leszek zadzwonił do agencji z prośbą, żeby znalazła mu coś lepszego. Pani M. oddzwoniła z propozycją nowej pracy. Prosiła o dyskrecję.

„Gdy w sobotę w pracy powiedziałem o moich przenosinach, wszyscy byli mocno zdziwieni, a najbardziej kierownik, który powiedział, że o niczym takim nie słyszał i na pewno jest to pomyłka. – Pisał pan Leszek w liście do „Dziennika”. – Po roku, kiedy znalazłem się w podobnej sytuacji, uświadomiłem sobie, że agencja przeniosła mnie do innej pracy, nie informując o tym szefa. I mnie. Wyglądało to tak, jakbym w poniedziałek nie przyszedł do pracy… – kontynuował pan Leszek. – Ale to dopiero połowa tej historii” – dodawał.

 

Pojawiam się i znikam

Zatem, gdy rok później pan Leszek zjawił się w brytyjskiej firmie „out of the blue” – nie dość, że wszyscy byli zaskoczeni, to przecież pamiętali, że rok wcześniej w podobnych okolicznościach zniknął. Nikt nie chce zatrudniać tak nieprzewidywalnego pracownika. Pracodawca miał prawo odmówić przyjęcia takiego pracownika i z tego prawa skorzystał.

„Przez rażącą niekompetencję pracowników agencji zostałem oszukany dwa razy. Poniosłem koszty wyjazdu i zostałem pozostawiony bez opieki ze strony agencji. Jestem już tutaj drugi tydzień – pisał zdruzgotany pan Leszek – zarobiłem £120, które i tak chcą zabrać na poczet mieszkania. Dzwoniłem już wielokrotnie do agencji – powiedzieli, żebym szukał pracy we własnym zakresie. Nie czują sie odpowiedzialni [za moją sytuację, przyp. red.].” – Skarżył się pan Leszek „Dziennikowi”.

„Czujemy się traktowani jak ludzie drugiej kategorii, wyzyskiwani do ciężkiej pracy za minimalną stawkę. Jak tak może być, że w UE, gdzie mieliśmy być traktowani równo, także i w pracy, są agencje, które to prawo łamią i działają bezkarnie. Haniebne jest to, że to polska agencja wykorzystuje nieświadomość, nieznajomość języka i [lokalnego] prawa [zatrudnianych pracowników]. Chciałbym nagłośnić tę sprawę – pisał pan Leszek pełen świętego oburzenia.

W trakcie wymiany maili, „Dziennik” dostawał pomyślniejsze nowiny od pana Leszka. Agencja nie odebrała mu zarobionych £120 na poczet mieszkania, za pieniądze te kupiono mu bilet do Polski. Pan Leszek uważa, że to za sprawą jego intensywnych działań. Obecnie przebywa w Polsce – jest rozgoryczony, że system działania agencji jest jedynie nastawiony na wyzysk pracownika i nie ma prawa, które by tego pracownika chroniło.

Niestety, zgodnie z informacjami, które przesłał pan Leszek, cała procedura odbyła się legalnie. Mało tego agencja X. postąpiła dość niestandardowo, kupując mu bilet na podróż do Polski i zrezygnowała z poboru opłaty za mieszkanie.

 

Nie jest różowo

Agencja X., jak i wiele innych tego typu, nie ponosi odpowiedzialności za niespodziewaną rezygnację pracodawcy z usług pracownika, zatrudnianego przez agencję. Pracownik może stracić pracę z dnia na dzień i nie ma prawa w związku z tym do żadnych roszczeń. Agencja nie ponosi odpowiedzialności za pomyłki wynikające z rytmu jej pracy – pomyłki się zdarzają, choć, jak widać na przypadku pana Leszka, do odpowiedzialności się poczuła…

Ewa – Polka, która kilka lat temu pracowała w innej agencji pracy, zatrudniającej kierowców TIR-ów, opowiadała „Dziennikowi”, że nieporozumienia pomiędzy agencją, a zatrudnianym przez nią pracownikiem najczęściej oparte bywały (za jej czasów) na nieświadomości i naiwności… pracowników.

– Pracowałam w sekcji finansowej, więc najczęściej stykałam się z bardzo smutnymi historiami – ale w żaden sposób nie mogłam tym ludziom pomóc, bo najczęściej znajdowali się w tej sytuacji na własne życzenie – opowiadała Ewa, która przez dwa lata pracowała dla agencji krótko po 2004 roku, czyli w momencie największego boomu sprowadzania polskich pracowników fizycznych do UK.

Wg niej najczęstszym problemem było to, że pracownicy nie mówili po angielsku, więc nie wiedzieli, na jakie warunki pracy się zgadzają. Później, po wielu nieporozumieniach wynikających z barier językowych, tłumaczono umowy na inne języki m.in. polski. Niestety pracownicy niekiedy nie zadawali sobie trudu, żeby i te umowy przeczytać. A później byli zaskoczeni: bo obiecywano im 40 godz. tygodniowo, a pracują jedynie po 10; bo mieli dostać £13 na godzinę, a dostają £8; bo nikt ich nie uprzedził, że za samochód, na którym pracują muszą zapłacić agencji jak za wynajmowany; bo mają odliczone mieszkanie od pensji; i w końcu, bo jak jadą na wakacje, to i tak musza płacić za pokój, w którym trzymają swoje rzeczy itd.

Jak mówiła Ewa, czasami, gdy agencja potrzebowała pracownika natychmiast, oferowała dużo lepsze niż w umowie mu warunki pracy i płacy, ale gdy sytuacja się normowała wracano do „umowy podstawowej”.

Pracownicy zatem często czuli się oszukani, bo umawiali się z agentem pracy na inne warunki, które wg nich miały być stałe, a inne podpisywali w umowie. Niestety, legalne jest tylko to, na co zgodzili się na papierze. – Po prostu niektórzy byli tak zaaferowani podjęciem pracy, że nie zwracali uwagi na o, do czego się zobowiązują i na co się zgadzają – wspominała Ewa.

– W agencji, w której pracowałam był też problem z postawą roszczeniową przyjezdnych pracowników. Słusznie twierdzili, że mają swoje prawa, ale niektórzy z nich nie rozumieli, że i oni podlegają pewnym zasadom. Np. jeden kierowca zadzwonił kiedyś, żeby mi się poskarżyć, że od tygodnia je tylko cebulę, bo na nic innego go nie stać. A ja słyszałam od innych kierowców, że nikt nie chce go zatrudniać, bo nie można na nim polegać – wszędzie się spóźniał i nie dbał o swoje kursy. Kolejny, nie mógł zrozumieć, dlaczego zwolniono go z pracy – tylko „dotknął” samochód osobowy zaparkowany w supermarkecie, dla którego przewoził towary – opowiadała Ewa. – Takim przypadkom nie dało się pomóc. Problem polegał też na tym, że nie były one odosobnione. Oczywiście zdarzały się zaniedbania i naciągnięcia ze strony agencji i to było dla nas najbardziej frustrujące. Szczególnie, że wiedzieliśmy, że pracownicy podpisali umowy na swoją niekorzyść, a trudno było udowodnić coś, na co zgadzali się przy ustnych pertraktacjach… Tak było kilka lat temu, mam nadzieję, że sytuacja się poprawiła… – zastanawiała się Ewa.

Brytyjska agencja X, która zatrudniała pana Leszka działa na rynku już od dekady. Ma stałych klientów, którzy są z niej zadowoleni. Ci niezadowoleni, jeśli jest ich więcej, to najczęściej pracownicy zatrudniani przez agencję. A ci podpisują umowę, w której zrzekają się jakichkolwiek roszczeń, jeśli coś pójdzie nie tak. Umowa najczęściej jest dla nich niezrozumiała przez barierę językową.

Agencja ma prawo do wynajmowania pokoje za ustalone przez siebie ceny, a na które pracownik w umowie się zgadza. Warto doczytać w umowie przy jej podpisywaniu, za co dokładnie się płaci i w razie jakiś nieścisłości, poszukać sobie lokum na własną rękę.

Pan Leszek ma również pretensje do polskiej agencji M., która współpracuje z brytyjską agencją X. za podanie nieadekwatnych danych o sytuacji mieszkaniowej pracowników i zasadach ich zatrudniania przez agencje X. Niestety z polską agencją M. można skontaktować się jedynie poprzez odpowiedź na ich oferty pracy zamieszczane w Internecie. Telefon agencji nie odpowiada. Czy ich ekskluzywny warszawski adres jest wirtualny?. Wiadome jest tylko to, że na forach internetowych agencja M. ma bardzo złe recenzje. Z czego one wynikają, trudno powiedzieć: czy z nieuczciwości agentów; czy też z tego, że wyjeżdżający na kontrakty pracownicy zgadzają się ślepo na niekorzystne warunki pracy, a później czują się oszukani…


Niektóre imiona i nazwy zostały zmienione lub skrócone

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

komentarze (0)

_