07 lipca 2016, 10:05
Opowieść ze śmietnika historii

Ci, którzy przywykli do tego, że Scena Polska UK (jak od niedawna nazywa się zespół teatralny znany dotąd jako Scena Poetycka) prezentuje POSK-owej publiczności spektakle z pogranicza kabaretu, mogli się poczuć zawiedzeni. Sztuka Magdy Fertacz jest pełna bólu, niezagojonych ran, wywołanych w równym stopniu przez wydarzenia historyczne, jak i napięcia emocjonalne między osobami dramatu.

Akcja „Trash story, albo sztuka o (nie)pamięci” pióra Magdy Fertecz rozgrywa się na pograniczu polsko-niemieckim, na terenach przyznanych Polsce po drugiej wojnie światowej. To ziemie nasiąknięte nieszczęściem. Ludność niemiecka uciekała, często w popłochu, przed zbliżającą się Armią Czerwoną. Tereny te zasiedlono Polakami wysiedlonymi z obszarów przyznanych Związkowi Sowieckiemu. W ostatnich latach więcej niż dawniej pisze się o tragedii ludzi (mówiąc najogólniej) zza Buga. Losy przesiedlonych Niemców rzadko pojawiają się w literaturze. Sięgnięcie do tego trudnego problemu to ogromna odwaga autorki. Myślę jednak, że widz nieznający historii może wynieść wypaczone wrażenie o tym, kto jest winny, kto jest ofiarą, a kto sprawcą nieszczęść. Z perspektywy jednostki wrzuconej w wirówkę historii zawierane przez polityków umowy nie mają znaczenia. Liczy się tu i teraz. I właściwie nie ma znaczenia kto zawinił.

Po latach niechętnie mówi się o wstydliwych epizodach z przeszłości i to w wymiarze historycznym, jak i poszczególnych rodzin. „Trash” rozgrzebuje stare rany. Autorka zdaje się wychodzić z założenia, że proces gojenia się nie może rozpocząć się bez, często bolesnego, spojrzenia prawdzie w oczy. Magda Fertycz stara się obalać mity, które często przeszkadzają w spojrzeniu na siebie, na najbliższych i na szerszą społeczność bez upiększającego makijażu. Jak powiedziała swego czasu w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”, „Polacy mają tendencję do idealizowania i tworzenia mitów o ludziach nieskalanych, a zapominamy, że za glorią często stoi człowiek, który się boi.”

Bohaterowie sztuki boją się zarówno przeszłości, jak i przyszłości. Uciekają. Jedni za granicę, w złudnej nadziei, że może tam staną się „bohaterem”, inni w nierzeczywisty świat własnych wyobrażeń o przeszłości, albo wręcz, gdy uważają, że nie ma innego wyjścia, w samobójstwo.

To sztuka znakomicie nadająca się do wystawienia na niewielkiej scenie. Jazz Café to scena bez rampy. Widz nie jest odgrodzony od aktorów, którzy niemal pod jego nogami. Ta bliskość sprawia, że stajemy się częścią akcji, a także musimy sami zadać sobie niewygodne pytania: czy w naszym życiu nie ma takich epizodów, o których chcielibyśmy zapomnieć? Czy historie naszych rodzin są jednoznaczne, bez mrocznych widm schowanych w szafie?

Akcja toczy się współcześnie w domu nad Odrą. Mieszkają w nim Matka (Joanna Kańska) oraz Wdowa (Magdalena Włodarczyk), żona starszego syna Matki, który przed czterema laty zaginął. Odwiedza ich młodszy syn Matki (Wojciech Piekarski), który ma wkrótce zostać wcielony do wojska. W sztuce biorą udział także przebywający w Ameryce Ojciec (z którym Syn rozmawia przez telefon) i Ursulka (Helena Kaut-Howson), duch niemieckiej dziewczynki, mieszkającej tu przed II wojną światową.

Bohaterowie sztuki są nieszczęśliwi, winią siebie nawzajem za to, co dzieje się między nimi, a jednocześnie nie chcą zobaczyć swojej winy. To życiowi outsiderzy, którzy z różnych powodów nie potrafią zmierzyć się z rzeczywistością. Z tym domem pełnym widm przeszłości stara się zrobić porządek Syn, ale w relacjach z obydwiema kobietami jest bezbronny. To one narzucają mu rolę, jaką ma odgrywać w ich życiu. Gdy nie godzi się na to, zostaje odepchnięty i, podobnie jak Ojciec, ucieka. Przesłanie sztuki jest właściwie proste: uporanie się z przeszłości daje szanse na spokój. Ostatnia scena, gdy Matka i Wdowa siedzą nad spokojną wodą jest wręcz sielankowa.

W tym mrocznym spektaklu są wszystkie role znakomite i jedna wielka kreacja. Stworzyła ją Helena Kaut-Howson, wcielając się w postać Ursulki. Komentuje wydarzenia z dziejące perspektywy. Jest duchem, który nie zazna spoczynku, nim inni – mieszkańcy domu, ale i widzowie – nie poznają jej prawdy o jej życiu i o okolicznościach śmierci.

Sztuka nie daje prostych odpowiedzi. W wielu momentach wywołuje sprzeciw, ale i zmusza do dyskusji. Po spektaklu dyskusję aktorów z widzami poprowadziła dawno niewidziana (i nieczytana) Elżbieta Sobolewska. I tu także nie było łatwych interpretacji tego, co zobaczyliśmy na scenie. Jedno starali się odwoływać do historycznego wątku, inni do aspektów psychologicznych. Nic dziwnego, że trudno znaleźć jednoznaczne odpowiedzi, bo – jak pisał Monika Żółkoś o twórczości Magdy Fertacz w miesięczniku „Teatr” – świat kreowany w jej dramatach „jest manifestacyjnie niepełny, fragmentaryczny, jakby poszarpany. Kolejne teatralne obrazy nie budują spójnej, zamkniętej całości, nie wynikają z siebie w sposób oczywisty. Wydają się wyłaniać i zapadać w próżnię (…) Brak płynnego przepływu fabuły powoduje, że między scenami iskrzy, powstaje napięcie, rodzą się dodatkowe znaczenia.”

Spektakl ten był już raz wystawiony w Jazz Café w marcu br. Był to rodzaj „próby generalnej”. Aktorzy grali ze skryptami w ręku, co oczywiście – jak sami przyznawali – przeszkadzało im w pełnym wczuwaniu się w grane postacie. Tym razem nie było już skryptów. Tym bardziej należy docenić ich wysiłek, jeśli weźmie się pod uwagę, że było to przedsięwzięcie jednorazowe. Mam nadzieję, że spektakl zostanie powtórzony.

Katarzyna Bzowska

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Katarzyna Bzowska

komentarze (2)

  1. Bardzo ciekawy artykul, doskonale oddajacy walory sztuki I spektaklu. Szkoda tylko ze pominieto nazwisko autora artykulu?

    • Bardzo nam miło, że artykuł się podoba. Pragniemy zauważyć, że artykuł jest podpisany nazwiskiem autora nad tekstem (tzw. byline), ale żeby nie było wątpliwości dodamy także nazwisko w stopce. Dziękujemy za sugestię.