09 maja 2020, 08:00
Prasowite zdziwienia: Życie na chodniku
Nie wytrzymuję już dłuższego siedzenia w domu. Wypuszczam się na długie spacery. Często jednak wracam do domu autobusem, zbyt zmęczona, aby odbyć drogę powrotną. To przyjemna jazda – wchodzi się środkowymi drzwiami i nie trzeba kasować biletu. Ogromna taksówka, jadąca szybko pustymi ulicami. Pasażerów na ogół nie ma, co najwyżej dwie, trzy osoby.

Tym razem nie doszłam daleko, gdy postanowiłam wrócić do domu. Stojąc na przystanku, słyszę, jak ktoś mówi po polsku. To właściwie nie jest rozmowa, tylko jakiś urywane, bełkotliwe pół-zdania. Jedno słowo powtarza się z niezmienną regularnością. Odwracam się odruchowo. Pomimo że Balham to jedna z „polskich” dzielnic i język polski słyszy się tu regularnie, wciąż mam ten odruch, gdy słyszę, że to rodacy. Jest ciepło, więc nie muszą szukać specjalnego schronienia. Siedzą na chodniku. Przed nimi puszki z piwem. Typowi menele. Ich język jest tak straszny, że nie mogę tego słuchać i zastanawiam się, czy nie zdecydować się na pieszą wędrówkę choćby do następnego przystanku. Szczęśliwie podjeżdża autobus. Mogę o rodakach szybko zapomnieć.

W koronawirusowym Londynie, i nie tylko w Londynie, jest więcej bezdomnych niż zwykle. Nie brakuje wśród nich Polaków. Wielu to nie „zawodowi” bezdomni, jak ci, których spotkałam. To osoby, które do niedawna wiodły normalne życie. Nie należeli do bogatych, ale jakoś wiązali koniec z końcem. Nagle znaleźli się na ulicy.

Tych nowych bezdomnych opisuje „Guardian”. Plac Trafalgar do niedawna tętnił życiem. Obecnie jest pusty. Na schodach National Galery siedzą mężczyźni czekający na woluntariuszy z organizacji charytatywnej, którzy przyniosą im jedzenie. Jednym bezdomnych jest Marcin. Do niedawna pracował jako chef de partie w jednej z popularnych restauracji. Tuż przed lockdown, gdy już było wiadomo, że wkrótce restauracje zostaną zamknięte, dostał wypowiedzenie. Na zasiłek dla bezrobotnych musiał czekać 6 tygodni. Właściciel domu, w którym wynajmował pokój, nie chciał czekać. Marcin nie miał oszczędności. Znalazł się na ulicy. „Londyn stał się dziwnym i smutnym miejscem – mówi dziennikarce „Guardiana”. – Ci, którzy chodzą po mieście, to głównie narkomani. Zdarzają się też wariaci z nożami w ręku”.

Adrian pracował jako sprzątacz w banku. Zatrudniony był przez agencję. Bank został zamknięty, a więc stracił dochody. On, podobnie jak Marcin, nie miał oszczędności.

Podczas jednej z konferencji prasowych przedstawiciele rządu zapewniali, że dla bezdomnych przeznaczone są miejsca w hotelach. Zakwaterowano tam 1800 londyńskich mieszkańców ulicy. Marcin mówi, że kilkakrotnie ktoś z organizacji charytatywnej obiecywał, że zadzwoni do niego, gdy będzie miejsce. Nikt nie zadzwonił. Teraz siadła mu bateria do telefonu i nie ma gdzie jej doładować, bo kawiarnie i restauracje są zamknięte.

Nie ma też turystów ani dojeżdżających do pracy. A więc trudno o parę groszy na jedzenie. I kanapek rozdawanych w kawiarniach i restauracjach pod koniec dnia też nie ma.

Inny spotkany przez dziennikarkę Polak śpi na tyłach hotelu Savoy. Nie potrzebuje jedzenia, ale chciałby się gdzieś umyć. Przyjechał do Londynu na krótko przed zamknięciem lotnisk. Miał nadzieję, że znajdzie jakąś pracę. Nie znalazł.

Zamknięte zostały dzienne ośrodki pobytu dla bezdomnych – w ten sposób zapobiega się rozprzestrzenianiu epidemii. Dla mieszkających na ulicy oznacza to, że nie mają gdzie się umyć, uprać ubrania, dostać środki czystości.

Jeden z woluntariuszy, który rozdaje wieczorami jedzenie, zwraca uwagę na to, że na ulicach Londynu znaleźli się ludzie do niedawna prowadzący normalne życie. To najczyściej pracujący w różnego typu usługach – restauracjach, pubach, hotelach, często zatrudniani za pośrednictwem agencji, bez stałych kontraktów. W przeciwieństwie do stałych mieszkańców ulicy nie wiedzą jak sobie radzić w nowej dla siebie sytuacji. Dla wielu jest to szok.

Czytając ten reportaż, przypomniała mi się książka George’a Orwella „Na dnie w Paryżu i Londynie”. Gdy przeżywał ciężkie chwile w Paryżu, otrzymał informację, że w Wielkiej Brytanii czeka na niego praca. Okazało się, że trzeba na nią poczekać. Wrócił z Paryża bez pieniędzy. Nie chciał prosić rodziny o wsparcie. Znalazł się na ulicy. Opisuje warunki w noclegowni, wizytę w łaźni, a także sposoby zdobywania pieniędzy. No i organizacje charytatywne, w owym czasie najczęściej religijne, które rozdawały jedzenie. Oznaczało to konieczność wspólnej modlitwy i wysłuchanie pogadanek. Londyńscy włóczędzy nie traktowali tych nauk zbyt poważnie. Nie lubili zwłaszcza Armii Zbawienia, gdzie dodatkowo zabraniano palenia tytoniu. W pewnym momencie warunki, w jakich przyszło mu żyć, porównuje z tymi, jakie panowały w Londynie w XIX wieku.

Minęło blisko sto lat od czasów, gdy Orwell był „na dnie”. Sądząc po opisie z „Guardiana”, dla bezdomnych jest jeszcze gorzej – są osamotnieni, bo z powodu pandemii opustoszało miasto.

„Jednostka doświadcza siebie samej jako takiej nie bezpośrednio, lecz tylko pośrednio, przyjmując punkty widzenia grupy społecznej, do której należy” – pisze Orwell. Czy nowi londyńscy bezdomni utożsamiają się ze stałymi mieszkańcami londyńskich ulic?

Orwell w końcu otrzymał obiecaną mu pracę i mógł wydostać się z matni. Jaka będzie sytuacja bezdomnych, w tym Polaków, gdy skończy się ogólnonarodowa kwarantanna? Czy znajdą pracę, wrócą do normalnego życia? A może, gdy otwarte zostaną granice, zdecydują się na powrót do Polski?

 

Katarzyna Bzowska

 

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Katarzyna Bzowska

komentarze (0)

_