02 lutego 2020, 08:33
Aga Sova: Na skrzydłach wyobraźni
Maluje obrazy i jedwabne chusty. O przełamywaniu barier, a także poznawaniu siebie przez sztukę, Aga Sova opowiada w rozmowie z Piotrem Gulbickim.

Artystyczne zdolności odkryłaś stosunkowo niedawno.

– Do tego zupełnie niespodziewanie, podczas warsztatów motywacyjnych, w jakich uczestniczyłam w 2015 roku we wsi Bełcząc na Mazurach. Trwały one tydzień, a każdy dzień zaczynał się od tańca intuicyjnego – bardzo specyficznego, pozwalającego wyrażać uczucia, przełamywać blokady, odrzucać negatywne emocje. Nikt nikogo nie obserwuje, nie ocenia, w pełni można być sobą. Byłam pod wrażeniem, ale szybko okazało się, że malowanie, które figurowało jako kolejny punkt programu, jest dla mnie jeszcze większym przeżyciem. Odczuwałam je jako niesamowitą wędrówkę w głąb siebie, rodzaj medytacji, odkrywanie duszy. Pewnego razu, ku mojej wielkiej radości, taniec został odwołany i malowaliśmy od rana do wieczora – czułam się wtedy jak na skrzydłach, nie chciałam odchodzić od płótna nawet na chwilę, nie odczuwałam głodu ani pragnienia. Kiedy zrobiło się ciemno przeniosłam się pod strzechy i kontynuowałam przy lampie. Doświadczenie było tak niesamowite, że po powrocie do Londynu nie miałam wątpliwości, iż dalej będę podążać tą drogą. Pochłonęła mnie ona całkowicie, a z czasem zaczęły powstawać kolejne obrazy.

Do szuflady?

– Bynajmniej, z około 70 prac, jakie do tej pory stworzyłam, zdecydowana większość została sprzedana i znajduje się w prywatnych kolekcjach. Uczestniczyłam też w trzech wystawach indywidualnych, z których dwie odbyły się w ubiegłym roku – „On the path to my inner self” w Ognisku Polskim oraz „All done in love is done well” w Yeha Noha Cafe na Norwood Junction. Na początku malowałam dla siebie, ale znajomi widząc moje obrazy zachęcili mnie do wyjścia z nimi na zewnątrz. W ten sposób płynący z nich przekaz mógł wypłynąć na szersze wody.

Jaki przekaz?

– Mówiąc w skrócie – delektujmy się darem, jakim jest życie i odnajdujmy w nim swoje miejsce. Kiedy siadam do malowania mam wrażenie, że obraz już istnieje, a ja go tylko uzewnętrzniam za pomocą kolorów i kształtów. W ten sposób powstają abstrakcje, wyłaniają się twarze kobiet i mężczyzn, a także wycinki z mojego życia odzwierciedlające to, co się akurat w nim dzieje.

Inspirację czerpię z obserwacji przyrody, ludzi, czasami też filmów. Uwielbiam patrzeć w niebo, bywa, że nawet przez wiele godzin, i przypatrywać się chmurom, które są jak myśli – przychodzą i odchodzą, formują się w różne kształty, stoją w miejscu bądź płyną. W ten sposób powracam do lat dzieciństwa, kiedy często robiłam to z mamą.

Przenoszenie tego na płótno to długi proces?

– Różnie z tym bywa. Są obrazy powstające w ciągu jednego dnia, ale i takie, nad którymi pracuję miesiącami, a i tak nie czuję, że są gotowe. Ich wspólnym mianownikiem jest to, że w każdy wkładam całą energię i duszę.

Masz jakiś ulubiony?

– Trudno wybrać, ale na pewno jednym z najbliższych memu sercu jest „Spacer”, przedstawiający kobietę w ciąży idącą po plaży i zapatrzoną w słońce. Powstał na długo przed tym, jak zaszłam w ciążę, którą – według wielu moich przyjaciół – sobie wymalowałam. Co ciekawe, na obraz szybko znalazł się kupiec, jednak ja nie byłam gotowa żeby się z nim rozstać. Z czasem to zainteresowanie jeszcze bardziej wzrosło. Niedawno kobieta, która ma w swoich zbiorach kilka moich prac, chciała go odkupić od obecnego właściciela, ale spotkała się ze stanowczą odmową.

Interesująca historia wiąże się też z płótnem „Journey”, pozornie nieskomplikowanym, a jednocześnie wymownym w swojej prostocie, pokazującym drogę, która dla każdego może oznaczać coś zupełnie innego. Było na tę pracę kilku chętnych, jednak ja nie czułam, że to właśnie do nich powinna trafić. Wiąże się to z moim wewnętrznym przeświadczeniem, iż obraz przeznaczony jest dla konkretnej osoby, która w odpowiednim momencie, wcześniej czy później, się pojawi. Podobnie było w tym przypadku, kobieta, która ostatecznie go nabyła, po pewnym czasie napisała do mnie: „…siedzę i patrzę na niego, jest przepiękny. Wiem, że powstał specjalnie dla mnie, pomimo tego, że jeszcze się nie znałyśmy. Dziękuję!”.

To miłe.

– Powiedziałabym, że nawet wzruszające. Chcę nie tylko dawać radość moimi pracami, ale też inspirować ludzi do kreowania, niezależnie w jakiej dziedzinie, gdyż proces tworzenia zbliża nas do siebie samych. Pod wpływem pierwszej wystawy, jaką zorganizowałam w domu, wiele osób wróciło do pisania, fotografowania, rysowania… Satysfakcja jest tym większa, że to, co maluję, jest rezultatem mojej własnej ekspresji.

Bez żadnych zapożyczeń?

– Oczywiście, chętnie chodzę na wystawy i oglądam prace innych artystów. Ciekawią mnie ich techniki oraz sposób wyrażania siebie, ale nie chcę nikogo powielać, bo malowanie intuicyjne charakteryzuje się tym, że płynie ze środka, jest niepodrabialne i jedyne w swoim rodzaju.
Nie podążam za trendami mody, dlatego jedne obrazy przemawiają do mnie, a inne, nawet te warte miliony – nie. Natomiast mam swoich faworytów. Cenię dzieła Wilhelma Sasnala – są proste i złożone jednocześnie. Niepowtarzalnym klimatem zachwyca mnie Salvador Dali, złotymi kolorami Gustav Klimt, a magią i pełnią ciepła William Turner. No i oczywiście Vincent Van Gogh, który tak bardzo wierzył w to, co robi, wybiegając kunsztem w inną epokę. Z kolei niedawno duże wrażenie zrobiła na mnie ekspozycja Simona Kenny’ego, a szczególnie jego lekkość łączenia kolorów, ocierająca się o magię.

Sama malujesz też chusty.

– Uwielbiam je, tym bardziej, że są wielofunkcyjne i mogą być noszone na różne sposoby – zaplecione wokół szyi, zarzucone na plecy, owinięte wokół bioder. A że w Anglii nigdy nie ma pewności co do pogody, nie wychodzę z domu bez chusty w torebce, traktując ją w sposób praktyczny, kiedy jest zimno czy pada, a jednocześnie jako element ozdobny.

 

To moje zamiłowanie do nich sprawiło, że pół roku temu kupiłam jedwab, farby i… połknęłam bakcyla. Malowanie na tego typu materiale jest zupełnie inne niż na płótnie, potrzeba więcej precyzji i skupienia, ale sam proces jest nie mniej intrygujący. Na specjalną ramę naciągam wcześniej wyprany i namoczony jedwab i zaczynam malować. Potem utrwalam to przez prasowanie, a na koniec obszywam złotą nitką. Podobnie jak z obrazami, również tu pozwalam prowadzić się intuicji, eksperymentuję i z zaciekawieniem czekam na to, co wyjdzie.

A co wychodzi?

– Różne kształty, kwiaty, serca, ale największą satysfakcję mam kiedy kolory rozlewają się, tworząc unikatowe połączenia. Takie bukiety barw potrafią wyglądać naprawdę niesamowicie.

Jako dziecko miałaś artystyczną duszę?

– Był czas, że chciałam zostać pisarką. Pochodzę z Łodzi – mama pracowała jako kierownik sklepu spożywczego, a tato był kierowcą, i sztuką raczej się nie interesowali. Natomiast ja zawsze uwielbiałam przebywać w swoim świecie, zamykałam się w pokoju i dużo pisałam. Z czasem przerodziło się to w opowiadania i wiersze, co uważałam za najlepszy sposób wyrażania swoich uczuć. A jednocześnie dużo czytałam. Moją ulubioną książką niezmiennie pozostaje „Mały Książę” pióra Antoine’a de Saint-Exupéry’ego – ponadczasowa opowieść o miłości, odpowiedzialności i przyjaźni, pokazująca co tak naprawdę w życiu jest ważne. Do dziś chętnie do niej wracam.

Po skończeniu liceum chciałam studiować filologię angielską, ale nie dostałam się na ten kierunek, dlatego żeby nie tracić czasu wybrałam filozofię na Uniwersytecie Łódzkim. Po pierwszym roku w okresie wakacji pojechałam do Londynu – planowałam, że trochę popracuję, pozwiedzam i po miesiącu wrócę, ale los chciał inaczej. Niedługo minie 19 lat jak jestem w Anglii.

Szmat czasu.

– Brytyjska stolica zauroczyła mnie od pierwszego wejrzenia. Uwielbiam wędrówki po tym niezwykłym mieście, gdzie można spotkać ludzi z całego świata, a tradycja miesza się z teraźniejszością. Fajnie jest się w nim zagubić, odkrywając nowe, nieznane miejsca. Był czas, kiedy przemierzałam nawet 25 kilometrów dziennie, a i obecnie zapuszczam się na długie spacery wzdłuż kanałów, zawsze chętnie wracając do Doków Świętej Katarzyny czy parku Victoria.

Londyn mnie ukształtował, przeszłam tu przez różne szczeble zawodowego rozwoju. A imałam się wielu rzeczy – sprzątałam w prywatnych domach, pracowałam w barze winnym w City, parzyłam kawę dla turystów w kafejce na Piccadilly Circus, byłam recepcjonistką w college’u języka angielskiego oraz w biurze architektonicznym. Natomiast przez ostatnie 10 lat pracowałam w HSBC, w różnych wydziałach, zaczynając od fraud department, a kończąc na marketingu, gdzie badałam poziom zadowolenia klientów biznesowych z usług oferowanych przez nasz bank. To było ciekawe doświadczenie, ale dwa lata temu, po urodzeniu syna Antosia, poczułam, że najwyższa pora na zmianę i odeszłam z korporacji żeby poświęcić więcej czasu dziecku oraz artystycznej pasji. Nie żałuję, chociaż muszę przyznać, że łączenie tych dwóch rzeczy to spore wyzwanie…

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_