07 listopada 2019, 09:14
Nobel dla Tokarczuk sprawia, że myślę o człowieczeństwie, nie o polskości
Tokarczuk mądrze powiedziała, że czytanie poszerza świadomość, a zmniejsza ego. To samo innymi słowami wyraził poeta Alan Shapiro, pisząc, że dobra literatura sprawia, że jesteśmy mniej zaabsorbowani sami sobą. Może tej zmiany od narcystycznego często zaabsorbowania ku prawdziwemu byciu w świecie bym chciała najbardziej upatrywać w literaturze – mówi Aleksandra Majak, doktorantka literatury na uniwersytecie w Oksfordzie w rozmowie z Magdalena Grzymkowską.

 

Gdyby T. S. Eliot i T. Różewicz spotkali się dziś wieczorem, jak wyobraża sobie Pani to spotkanie? O czym rozmawiali by ci dwaj poeci?

– Eliot i Różewicz nigdy się nie spotkali. Dzieliło jedno pokolenie, język oraz realia polityczne, w których przyszło im żyć. Miłosz za to poznał Eliota w połowie lat 50. W „Kontynentach” wspomina, że ich rozmowa toczyła się gładko, samego Eliota nazywając nieco frywolnie „uroczym sześćdziesięciolatkiem”. Różewicz zetknął się z twórczością Eliota właśnie za pośrednictwem przekładu więc też wrażliwości Miłosza. O czym dziś rozmawialiby poeci? Z wspólnych dla nich tematów pewnie o dystansie do romantyzmu oraz wprowadzaniu w obieg nowych technik poetyckiego wyrażenia. Być może o tym, czy istnieje wspólna nam wrażliwość Europejska, temat skądinąd aktualny w rzeczywistości naszej brexitowej telenoweli. To są wszystko super ciekawe pytania, ale osobiście jestem zwolenniczką oddawania głosu żywym poetom i – co ważne – poetkom.

Skąd fascynacja Eliotem i Różewiczem? Dlaczego wybrała Pani sobie taki temat pracy magisterskiej na uniwersytecie w Cambridge?

– Na poezję Eliota natknęłam się w okolicach liceum. Fascynowały mnie wtedy utwory transgresyjne, nie tylko ze względu na treść, lecz również – a może przede wszystkim – formę. Podobała mi się odwaga językowa Eliota, jego nieoczywiste operowanie metaforą i zdania, które zapadały w pamięć. Różewicz z kolei mówił o lekturze Ziemi Jałowej jako o doświadczeniu przejmującym, bardzo osobistym, a import Eliota na polską scenę poetycką uznawał za wydarzenie wręcz przełomowe. Nad twórczością Eliota pracowałam najpierw z rewelacyjną Magdą Heydel, co też, wśród innych doświadczeń, zainspirowało dalsze poszukiwania. Szczególnie, że im więcej czytałam Eliota, tym bardziej uciekał mi i chował się w meandrach jego skomplikowanej eseistyki. W Cambridge chciałam połączyć kilka planów moich zainteresowań. Pisałam więc o wizjach autorstwa, śledząc nawiązania poetyckie, jakie Różewicz czynił do Eliota na przestrzeni zasadniczo całej swojej poetyki. To nie jest ani znany, ani tym bardziej centralny problem dla badaczy i badaczek Eliota. Niemniej czasem perspektywa peryferyjna pokazuje coś, czego nie widać, kiedy stoi się w samym centrum.

W jaki sposób zachodnią poezja (poetyka?) wpływała na twórców w Polsce (i odwrotnie)?

– Zależy kiedy, bo w dwudziestym wieku to właśnie Miłosz dokonał reorientacji czytelniczych zainteresowań, wprowadzając na scenę literatury polskiej nowy poetycki idiom i uwalniając ją nieco od tradycji romantycznej. Na przykład tezy teoretyczne Eliota, które zapoczątkowały potem amerykański formalizm, były szeroko komentowane przez polskich twórców. Być może dlatego, że dawały szansę choćby częściowego wyzwolenia literatury z jarzma kontekstu, dystansowały nas od tych romantycznych mitów wokół postaci autora składającym ofiarnie dzieło na ołtarzu ojczyzny. Niedawno rozmawiałam o tym z Henrykiem Citko, który opiekuje się archiwum Zbigniewa Herberta w Bibliotece Narodowej w Warszawie. Prawie nikt nie wie, że Herbert wygłosił kiedyś wykład w Paryżu właśnie na temat dialogu literatury angielskiej z polską, w którym mówi o Miłoszu, poezji brytyjskiej odwrocie od neoromantyzmu. W drugą stronę, czyli jeżeli chodzi o wpływ naszej literatury na „zachód” wygląda to inaczej i zasadniczo twórcy angielscy zaczynają interesować się literaturą Europy Centralno-Wschodniej w połowie lat 60. wraz z ogromnym „boomem” na przekłady i narodzinami „translation studies” jako dziedziny akademickiej.

 Czy Pani zdaniem emigracyjni twórcy mieli wpływ na to, w jaki sposób jest postrzegana kultura polska?

– My mamy chyba jakąś psychologiczną obsesję tego, jak jesteśmy postrzegani. Kiedy myślę o pisarzach emigracyjnych i kwestii polskości, to bliski mi jest sarkazm Gombrowicza. Tyle, że w tym sarkazmie też możemy odnaleźć paradoks; najbardziej walczący z brzemieniem polskości autor jest jednocześnie dogłębnie polskim pisarzem. Z twórców i twórczyń polskich XX wieku znanych w Anglii wymienić trzeba chyba trio Witkacego, Schulza i Miłosza. Niektórzy kojarzą Herberta, Różewicza, bardzo często Szymborską. W środowiskach uniwersyteckich w Stanach Zjednoczonych spotkałam się z o wiele szerszą wiedzą na temat literatury Europy Środkowo-wschodniej. Tam w rozmowach pojawiali się Pilinszky, Popa, oczywiście Brodsky, Miłosz. Jerzy Jarniewicz bardzo fajnie i przystępnie pisze o kwestii konstruktu anglo-amerykańskiej akademii, jakim jest dykcja czy poetyka wschodnio-europejska”. Przewrotnie pyta on w jednym z artykułów: a co gdybyśmy tak zaczęli wrzucać do jednego worka Larkina, Enzensbergera, Jaccotteta i Tranströmera, mówiąc o ich stylu jako poetyce „zachodu”? Dobrze by było odkolonializować ten sposób myślenia w brytyjskiej akademii. Warto tylko zdawać sobie sprawę, że literatura, a szczególnie kanon, to też przestrzeń dominacji: politycznej, społecznej, patriarchalnej, przez lata heteronormatywnej.

Przy swoich badaniach współpracowała Pani ze znanym polonofilem dr Stanleyem Billem. Jak wspomina Pani te współpracę?

– Bardzo dobrze. Stanley jest rewelacyjnym akademikiem, wymagającym superwizorem i przy tym charyzmatycznym, ciepłym człowiekiem. Ogromnie się cieszę, że działa tak aktywnie, poszerzając rozumienie literatury i kultury polskiej na poziomie kompetentnej, krytycznej debaty. Polecam zresztą portal „Notes from Poland” (obecny także na Facebooku i Twitterze).

Czy pasją do polskiej literatury można się zarazić?

– Chciałabym myśleć, że pasja do każdej dobrej literatury jest zaraźliwa. A literatura polska ma akurat bardzo dużo do zaoferowania. Lubię kupić znajomym na urodziny książkę typu „Madame” Libery, eseje Miłosza czy jedną z książek Tokarczuk, ale raczej traktować to jako część literatury światowej, która po prostu poszerza nasze rozumienie rzeczywistości. Akurat osiągnięcia takie jak nagroda Nobla  dla Tokarczuk sprawiają, że myślę nie o polskości, a o człowieczeństwie w ogóle. U niej częste jest przecież takie przewrotne przekraczanie granic lub też osadzanie samej akcji powieści na granicach. Być może po to by bardziej zdawać sobie sprawę z ich umowności, wręcz absurdu.

 Jak zareagowała Pani na wieść o Noblu dla Tokarczuk? Co on może przynieść nowego?

– Ogromnie się ucieszyłam! Tak jak z nagrodą Bookera, to sprawia, że po prostu świetna pisarka będzie jeszcze bardziej czytana. Sprawdziłam z ciekawości dzień po ogłoszeniu decyzji Szwedzkiej Akademii – nakłady tej książek zniknęły z księgarń w Oksfordzie, to samo stało się też na Amazonie. Tokarczuk często czerpie z polskiej historii, ale robi to w taki sposób, że bardziej pyta o świat i ludzkość niż jedynie o Polskę. Dla mnie ważniejsze jest chyba skupienie na takich tematach jak feminizm, bliskość międzyludzka, kwestia przekraczania granic, czy absurd jedzenia zwierząt, który podzielam. W trakcie spotkania podczas Festiwalu Conrada w Krakowie (które można obejrzeć online) Tokarczuk mądrze powiedziała, że czytanie poszerza świadomość, a zmniejsza ego. To samo innymi słowami wyraził poeta Alan Shapiro, pisząc, że dobra literatura sprawia, że jesteśmy mniej zaabsorbowani sami sobą. Może tej zmiany od narcystycznego często zaabsorbowania ku prawdziwemu byciu w świecie bym chciała najbardziej upatrywać w literaturze. Ale nie wiem, czy nie proszę o zbyt wiele.

Czego po krótce dotyczy Pani doktorat na Oxfordzie?

– Jest to projekt na styku anglistyki, krytyki porównawczej i slavonic studies. Piszę o wpływach literatury Europy Środkowo-wschodniej na formowanie się nowego, bardziej odważnego i osobistego tonu w poezji brytyjskiej lat 60. Powojenna poezja angielska poszukiwała wtedy modelu wypowiedzi, która byłaby – jak pisał krytyk Alvarez we wstępie „The New Poetry” – bardziej przystająca do świata, który przeżył dwie wojny światowe, obozy zagłady i stał wobec zagrożenia wojną nuklearną. A działo się sporo, bo w 1965 premierę miał magazyn „Modern Poetry in Translation”, seria Pingwina wydawała poetów zza muru berlińskiego, a w Londynie odbywał się pierwszy międzynarodowy festiwal poetycki. Na razie skupiam się na krytyce Alvareza i znaczeniu, jakie miał zwrot zainteresowania w stronę Europy Centralnej dla powrotu modernistycznego stylu pisania.

Gdyby Pani miała moc przyznania nagrody Nobla dla jednego współczesnego twórcy polskiego, kto to by był?

Nie mam takiej mocy i chyba wolałabym pozostawić ją Szwedzkiej Akademii, oni czasem zaskakują.

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_