16 października 2019, 16:54
Clapham… a sprawa polska

Muszę powiedzieć, że dawno nie przytrafiło mi się coś równie miłego i niezwykłego, jak to, o czym za chwilę.

Udałam się mianowicie na Clapham (a może jednak DO Clapham?), do tamtejszej dzielnicowej biblioteki. Samo Clapham jest tak stare jak rzymska droga, która biegła przez jego środek z Chichester, (czyli obecna Stane Street).

Swoja nazwę Clapham zawdzięcza saksońskiej wioseczce Clopp (niskie wzgórze) i ham (osada). Kto tu nie mieszkał?! I Samuel Pepys i amerykański naukowiec Benjamin Franklin (który w lokalnej sadzawce lał olej do wody, w ramach swoich naukowych doświadczeń). Czy to może w naszym poczciwym Clapham wymyślił bezdymny piec, fotel bujany czy dwuogniskowe okulary? A może spacerując po Common zastanawiał się, dlaczego statki z Anglii do Ameryki płyną dwa tygodnie dłużej niż odwrotnie? Odkrył przecież i opisał prąd zatokowy, tak zwany Golfsztrom. Czy tu właśnie? Mieszkała tu wdowa po kapitanie Cook, Elizabeth i William Wilberforce, zażarcie walczący o zniesienie niewolnictwa. Swój ślad zostawili i Charles Barry, któremu zawdzięczamy zgrabną formę londyńskiego parlamentu i John Bentley – architekt Katedry Westminsterskiej. Po zielonościach Clapham przechadzali się też japońscy poeci i pisarze, a w czasie minionej wojny światowej mieszkał tu Graham Greene, którego dom zniszczyła bomba (więcej tu już nie wrócił). Współcześniej dla nas, mieszkał tu Dennis Waterman (tak! ten od pięknej Ruli Leńskiej) i Jeremy Brett (wspaniałe role Sherlocka Holmesa). Ciekawe miejsce, po tej drugiej, niby „gorszej” (?) stronie Tamizy.

Biblioteka, do której się udałam, sama w sobie jest dość niezwykła. Architekci dokonali cudu, aby z czegoś co potencjalnie, a i zwyczajowo, jest dość przewidywalne, zrobić coś, na czym warto zawiesić oko. Projekt Studia Egret West, mnie się nawet skojarzył w swej zewnętrznej powłoce z barcelońskim Gaudim (niech mi wybaczą architekci, jeśli mówię bzdury!). W środku budynku jest jeszcze ciekawiej! Gigantyczny „korkociąg „po którym schodzi się w dół, do funkcjonalnej, otwartej przestrzeni lub wchodzi w górę, do części, gdzie sami sobie wybieramy książki (jest to biblioteka samoobsługowa) – przykuwa wzrok. Tak zresztą, jak podwieszone u sufitu bufory akustyczne, redukujące skutecznie, wszelkie zakłócające spokój, dźwięki. Doskonałe, nowoczesne wnętrze. Wielofunkcyjne, sensownie zaprojektowane. I to właśnie tu spotkaliśmy się z… Polską!

Bo kwintesencją polskości była dla mnie książka, którą trzymałam tam w ręce. Ba! Nie dość, że trzymałam, to jeszcze kupiłam parę egzemplarzy, żeby zrobić z niej najmilszy dla kogoś prezent.

Książka jest doprawdy niezwykła. Po pierwsze… różowa! (czy ktoś widział poważną literaturę w różowej okładce?!) Po drugie jest dowcipna, choć mówi przecież o istotnych sprawach – polskiej historii, języku, kulturze, obyczajach, narodowych cechach, tradycjach, świętach, religii, sprawach ojczyźnianych, a nawet politycznych. Są w niej hasła takie jak: Bocian, Bohater, Orzeł, Opłatek, Pierogi, Piwo, Polonia, Rynek, Rzeczpospolita, Solidarność, Twaróg, Ziemniak, Żubr i… żal. Żal to mnie ogarnął, kiedy już przeczytałam wszystko od deski do deski. Bo żal rozstawać się z czymś tak doskonałym. W formie i treści. Na pociechę, można zacząć wszystko od nowa i to bez dbałości o kolejność czy logikę przewracania stron. Gdzie byśmy nie zaczęli czytać… będzie dobrze!

Koniecznie trzeba stronę otworzyć na haśle „Malusieńko”. Tam dowiemy się, dlaczego w naszym ukochanym kraju pijemy herbatkę z cytrynką, kroimy jabłuszko, smarujemy chlebek masełkiem, płacimy za gazetkę wyciągając pieniążki, głaszczemy kotka (a nawet koteczka!), gonimy pieska… i tak dalej i dalej. Jak nas już te wszystkie zdrobnienia doprowadzą do białej gorączki, zawsze możemy salwować się ucieczką do pokoiku, gdzie „samiuteńcy”, leżąc na łóżeczku pod kocykiem, zawołamy do mężusia: „Misiaczku, a nie zrobiłbyś mi małej kanapeczki z szyneczką?”…
Drodzy czytelnicy. Ja was bardzo proszę, przeczytajcie tę książkę! Zapewniam, że drugiej podobnej nie znajdziecie.

W bibliotece na Clapham, udekorowanej naszymi ogonkami pod „a”, wichajsterkami nad „c” i kropeczkami nad „z”, aż wrzało od zafascynowanych tymi znakami i szczerze zainteresowanych polskością Anglików. Nie straszne im były nasze językowe łamańce, ani jakieś tam trzciny w Szczebrzeszynie z chrząszczem w tle! Wszystko przetrzymali. I ja się im wcale nie dziwię. Spotkanie z taką książką („Quarks, Elephants & Pierogi – iPoland in 100 Words”) i z jej twórcami (Mikołajem Glińskim, Matthew Davies, Adamem Żuławskim, i genialną ilustratorką Magdą Burdzyńską) – nie zdarza się codziennie. I wszyscy mieliśmy tego świadomość!
A ja „narodowo” pękałam z dumy! Ta książka to piękna rzecz!

Kiedy dorosną kiedyś moi dwaj wnukowie (których pierwszym językiem, nie oszukujmy się, będzie przecież angielski) od niej chyba (oprócz dobrego, starego Elementarza Falskiego na początek) powinna się rozpocząć językowo-narodowa edukacja. I (miejmy nadzieję) fascynacja. Historia, tradycja i kultura bez przynudzania. Z humorem i lekkością. Bezcenne!

Ewa Kwaśniewska

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_