22 września 2019, 10:11 | Autor: admin
Marek Sabadasz: Ultras, czyli rycerz na trasie
Bieganie to moja modlitwa. Z jednej strony ultramaratony są ogromnym wysiłkiem fizycznym, ale tak naprawdę wszystko jest w naszej głowie – mówi Marek Sabadasz w rozmowie z Piotrem Gulbickim.

Niedawno zająłeś drugie miejsce w 24-godzinnym biegu The Buff Joust, pokonując 189 kilometrów!

– Ta prestiżowa impreza, odbywająca się w Worcester, w dosłownym tłumaczeniu oznacza średniowieczną potyczkę na kopie. Stosując się do tej terminologii można powiedzieć, że w tym roku do rywalizacji przystąpiło 80 rycerzy. Co prawda nie mieliśmy koni, zbroi ani broni, ale duch walki unosił się w powietrzu. Nie tylko z rywalami, ale przede wszystkim z samym sobą. Bieg rozpoczął się w samo południe w sobotę, a trasa podzielona na 9-kilometrowe okrążenia wiodła przez okoliczne pola i łąki. Po kilku godzinach znajdowałem się na 14 pozycji, ale podążałem swoim tempem wiedząc, iż najważniejsze jest to, żeby we właściwy sposób rozłożyć siły, gdyż prawdziwa rozgrywka zacznie się dopiero następnego dnia rano. I rzeczywiście, o świcie byłem już trzeci, a kiedy prowadzący od początku William Stuart osłabł wyprzedziłem go i przede mną pozostał tylko Andy Persson. Niestety, nie byłem w stanie nadrobić 40-minutowej straty, ostatecznie zdobywając srebrny medal.

Piękny sukces.

– Teraz się cieszę, chociaż na gorąco miałem trochę niedosytu, bo bardzo chciałem wygrać. Złość jednak przeszła kiedy dowiedziałem się, że Andy to 56-letni bardzo doświadczony „ultras”, który trzy lata temu wygrał jeden z najtrudniejszych biegów w Wielkiej Brytanii o nazwie Jogle Ultra, rozgrywany na trasie John O’Groats – Land’s End, liczący 1400 kilometrów! To zawodnik z innego poziomu, na którym ja, mam nadzieję, będę za rok albo dwa.

Natomiast o zawodach w Worcester mogę mówić w samych superlatywach. Mimo krwi, potu i łez panuje tam bardzo przyjazna, niemalże rodzinna atmosfera. Podczas wyścigu ludzie, których w ogóle nie znałem, krzyczeli do mnie „fruity man”, a jeden z zawodników stwierdził wprost, że muszę wygrać, bo postawił na mnie dychę.

Biegłeś w koszulce z napisem „Help to save FreeCowsPoland!”.

– Chodziło o zbiórkę pieniędzy na krowy z Deszczna. Stado tych dziko żyjących zwierząt, składające się ze 180 sztuk, pierwotnie miało zostać wybite, jednak po interwencji wielu organizacji oraz osób prywatnych postanowiono przenieść je do rezerwatu, gdzie będą miały zapewnione opiekę i odpowiednie warunki. Na to potrzeba jednak funduszy, stąd moja akcja…

…którą propagowałeś również wcześniej, podczas 24-godzinnego ultramaratonu w Edynburgu.

– Inicjatywa jest ważna, stąd moje zaangażowanie. Natomiast zawody w szkockiej stolicy, które odbyły się dwa miesiące przed biegiem w Worcester, okazały się dla mnie bardzo szczęśliwe. Rywalizacja rozpoczęła się o dziewiątej rano, a walczyliśmy na 5-kilometrowej pętli w centrum miasta. Cały czas czułem wsparcie rodziny i przyjaciół, którzy dopingowali mnie na trasie, albo, jeśli nie byli w stanie przyjechać, trzymając kciuki na odległość. Na początku trochę padało, jednak później pogoda zmieniła się diametralnie, a słońce grzało bezlitośnie. Po 50 kilometrach zaczął się koszmar, pojawiły się skurcze i musiałem zrobić krótką przerwę, podczas której do akcji wkroczyła moja dziewczyna Justyna, nacierając mnie olejkami i robiąc masaż.

W połowie trasy byłem dziesiąty, dwie godziny przed końcem trzeci, a 30 minut później wysunąłem się na prowadzenie, którego nie oddałem już do mety, z wynikiem 197 kilometrów wygrywając bieg i bijąc rekord trasy.

 Masz 37 lat, ile z nich trenujesz bieganie?

– Nieco ponad 2,5 roku, wcześniej praktycznie nie miałem nic wspólnego ze sportem.

 Żartujesz?

– Bynajmniej. Owszem, w dzieciństwie marzyłem żeby zostać mistrzem świata w boksie, trafiłem nawet do sekcji pięściarskiej Gwardii Wrocław, ale szybko zrezygnowałem, bo zabrakło mi dyscypliny i wytrwałości. Później praca, obowiązki, wyjazd za granicę. Na głowie miałem inne rzeczy niż sport, do czasu kiedy w styczniu 2017 roku zacząłem biegać, a impulsem do tego stał się fakt, iż zrezygnowałem z jedzenia produktów pochodzenia zwierzęcego i przeszedłem na weganizm.

 Znudziło ci się mięso?

– Doszedłem do wniosku, że jego spożywanie jest niezgodne z naturą. Nie dość, że krzywdzimy zwierzęta, to tego typu produkty są niezdrowe, gdyż wymagają przetworzenia. Ja po przyjeździe do Szkocji odżywiając się śmieciowym jedzeniem przytyłem ponad 50 kilogramów, a kreska na wadze pokazywała 120! Na szczęście nie trwało to długo i z czasem wróciłem do swojej normalnej dyspozycji.

Treningi biegowe w połączeniu z dietą wegańską rozpoczęły nowy etap w moim życiu. We wrześniu 2017 roku wystartowałem w swoich pierwszych zawodach – Loch Ness Marathon w Inverness, który ukończyłem z czasem 3 godziny i 46 minut. Wbiegając na metę nie byłem wcale zmęczony, a w głowie zaświtała mi myśl, że dalej mógłbym podążać tym tempem. Kierując się owym przesłaniem po powrocie do domu zacząłem wertować internet i znalazłem informacje o biegach ultra. To było to!

Miesiąc później wybrałem się na swój pierwszy nieoficjalny dystans 50 kilometrów, na trasie West Highland Way w pobliżu Glasgow. Wystartowałem z parkingu u stóp góry Ben Lomond, pokonując 25 kilometrów i z powrotem. Po drodze nie brakowało kryzysów, ale po ośmiu godzinach ze łzami szczęścia na twarzy udało mi się doczłapać do auta.

W grudniu zrobiłem jeszcze jedną pięćdziesiątkę, jednak tym razem na bieżni elektrycznej na naszym balkonie, gdzie przez pięć godzin biegłem patrząc na białą ścianę.

Ciekawe doświadczenie.

– Nawet bardzo (śmiech). A potem były kolejne wyzwania. W styczniu 2018 roku poleciałem na 60. urodziny mojego taty do Polski, gdzie zaplanowałem swoje pierwsze 60 kilometrów – na trasie z mojej rodzinnej wsi Warkocz na górę Ślęża. Trochę pobłądziłem i ostatecznie wyszła siedemdziesiątka, co zresztą na dobre mi wyszło. Wtedy postanowiłem jeszcze bardziej zbliżyć się do natury, przechodząc na dietę frutariańską, gdzie 90 procent jedzenia stanowią surowe owoce. Jestem na niej do dziś, czasami stosując kilkudniowe głodówki oczyszczające i czuję się świetnie.

We wrześniu ubiegłego roku zadebiutowałem w The Buff Joust. Wszyscy mówili, że zwariowałem zapisując się na 24-godzinny bieg mając na koncie zaledwie jeden maraton, ale ja wierzyłem, że się uda. Na przygotowanie było osiem miesięcy – biegałem po kilkanaście, a czasami nawet 30-40 kilometrów dziennie, niestety robiłem to trochę po amatorsku, na wyczucie, co w efekcie doprowadziło do kontuzji ścięgna Achillesa, wykluczając mnie na dwa miesiące z treningów. Na szczęście lodowate kąpiele i masaże wykonywane przez Justynkę sprawiły, że stanąłem na nogi, wróciłem do ćwiczeń i pełen nadziei wybrałem się na zawody do Worcester. Nie da się jednak ukryć, że byłem słabo przygotowany logistycznie. Już w trakcie wyścigu dowiedziałem się, że pętla jest dłuższa niż w poprzednim roku, a sam dojazd z Glasgow zajął mi więcej czasu niż planowałem, przez co nie kupiłem świeżych owoców i musiałem bazować na suszonych. W rezultacie po kilku godzinach nie mogłem na nie patrzeć, a organizatorzy mieli tylko słodzone napoje energetyczne i żelki. Ostatecznie dotarłem do mety na trzecim miejscu, pokonując 173 kilometry. W tym roku poprawiłem się o jedną pozycję, więc w przyszłym, w myśl zasady do trzech razy sztuka, czas na wygraną.

 Przygotowując się do zawodów trenujesz codziennie?

– Staram się. Bieganie stało się dla mnie modlitwą i sposobem na życie. Przemierzając samotnie kolejne kilometry czasami ma się ochotę wyłączyć, wyciszyć, posłuchać swojego oddechu i rytmu kroków, ale innym razem nachodzi potrzeba zadzwonienia do kogoś bliskiego albo założenia słuchawek na uszy i posłuchania muzyki. Ja preferuję filmową. Szczególny sentyment mam do płyty „Braveheart”, a mój ulubiony utwór pochodzi z filmu „Gladiator”, z początkowej sceny bitwy w Germanii.

Do działania pobudzają mnie też motywujące cytaty, na przykład „Wszystko zdarza się dwa razy – najpierw w twojej głowie, a później w rzeczywistości”, a także sytuacje, kiedy ktoś z boku krzyczy „You can do this champ!”.

 Łatwo pogodzić sport z życiem zawodowym i prywatnym?

– Różnie z tym bywa. Zaraz po pracy biegnę na trening, a w domu jestem wieczorem. Z tego powodu rzadko spotykam się ze znajomymi, a Justyna chciała sobie nawet wydrukować moje zdjęcie, żeby nie zapomnieć jak wyglądam. Najważniejsze jest jednak to, że wspiera mnie w tym co robię i zawsze mogę na nią liczyć.

 Zawodowo pracujesz na budowie.

– Praktycznie od początku pobytu w Glasgow, czyli od 2006 roku. W Polsce, gdzie ukończyłem szkołę gastronomiczną, imałem się różnych rzeczy, ale trudno było związać koniec z końcem, dlatego postanowiłem wyjechać żeby trochę zarobić. Czas płynie szybko, nigdy nie przypuszczałem, że zakotwiczę tu na tak długo.

Planujesz powrót do Polski?

– W najbliższym czasie raczej nie, ale w przyszłości bardzo możliwe. Natomiast, póki co, skupiam się na bieganiu i kolejnych startach. W przyszłym roku chciałbym wygrać The Buff Joust 24, natomiast odpuszczę sobie ultramaraton w Edynburgu, ze względu na zbyt krótką przerwę między tymi zawodami. Zamierzam się też zacząć przygotowywać do biegów kilkudniowych, chociaż na razie, mówiąc szczerze, nie mam jeszcze pomysłu jak…

 

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_