07 września 2019, 10:46
Teatr 59 minut na Fringe’u: Piękny absurd

Na łamach Tygodnia Polskiego w ostatnich tygodniach śledziliśmy polskich artystów występujących na tegorocznym festiwalu Fringe w Edynburgu. W podziemiach Greenside Parish Church można było zobaczyć jeszcze jeden polski akcent. Warszawski Teatr 59 minut wystawił sztukę „Bold Soprano” napisaną przez Eugène Ionesco w 1949 roku.
„Łysa śpiewaczka” to jedna z najczęściej wystawianych na świecie sztuk teatru absurdu. Geneza tego dzieła jest tak, że Ionesco, Rumun z pochodzenia, mieszkający w we Francji, uczył się angielskiego korzystając z tzw. metody Assimil. Bardziej niż sam język zaciekawił go układ treści w podręczniku. Zdania następujące jedno po drugim nie miały ze sobą żadnego związku logicznego. Ionesco rozśmieszyły zarówno pojedyncze zdania, jak i całe dialogi. Dlatego postanowił dla żartu napisać inspirowaną nimi sztukę.

– Wybraliśmy ten tytuł, bo to taki piękny absurd: sztuka napisana przez rumuńskiego pisarza, który mówił po francusku, ale uczył się angielskiego, będzie wystawiana przez polski teatr w Szkocji – mówi Jolanta Sikorska, reżyserka i założycielka teatru.

Autor tego dzieła umieścił w tytule sugestywną wskazówkę, że jest to antysztuka (fr. anti-pièce). „Łysa śpiewaczka” nie opowiada żadnej historii i nie ma też bohaterów, gdyż występujące postacie – małżeństwa Martinów i Smithów to osoby pozbawione tożsamości, bez celów życiowych, bez marzeń, bez wyzwań i problemów. Natomiast język, w jakim ze sobą rozmawiają, nie spełnia swojej podstawowej funkcji: komunikacyjnej. Z dialogów nic nie wynika, nie mają sensu, nie ma w nim argumentów, konfliktu ani porozumienia. I z tego płynie uniwersalne przesłanie dla widza, który obserwuje dramat człowieka nie mogącego porozumieć się z drugim. Człowieka żyjącego z innymi ludźmi, a jednak straszliwie samotnego. Co zdaje się być w dzisiejszych czasach przerażająco aktualne.

– Graliśmy ten spektakl wiele razy w Polsce wiele razy po polsku. „Łysa śpiewaczka” to po prostu świetny tekst i okazja do pobawienia się formą – opowiada Sikorska. Gdy pojawił się pomysł wyjazdu na Fringe, traktowała to trochę jak mało realistyczne marzenie. Również aktorzy podeszli do tej informacji ze spokojem, trochę nie wierząc, że się uda.

– I nagle dowiedzieliśmy się, że jedziemy! To było przerażające! Bo wiemy, czym jest Fringe i nagle taka informacja, że będziemy grali obytą międzynarodową publicznością po angielsku była dość paraliżująca – mówi aktor Krzysztof Dzierżek.

Dodatkowym utrudnieniem było to, że część aktorów nie mówi po angielsku.

– Nauka tekstu nie był to szybki ani prosty proces. Bo nie dość, że te dialogi są absurdalne, to jeszcze po angielsku. Otuchy dodawało nam to, że na Fringu jest międzynarodowe środowisko, które nie będzie zwracało na to, że mówimy z akcentem – dodaje Dzierżek.

– Chyba największa trudność polegała na tym, że najpierw graliśmy to po polsku, a potem przełożyliśmy tę sztukę na angielski. A to są zupełnie inne tempo, rytm, frazy. Ciekawe, że inny język pociąga za sobą zupełnie inne formy wyrazu – zauważa grający strażaka Filip Bednarek-Pietkiewicz. Dlatego teatr przed wyjazdem zorganizował specjalny pokaz w Polsce, na który zaproszono ekspatów, aby sprawdzić, czy sztuka jest dla nich zrozumiała.

– Publiczność anglojęzyczna śmieje się w zupełnie innych momentach niż polska. Szybciej reagują, w zasadzie od pierwszej sceny. W Polsce ludzie potrzebują więcej czasu, aby się rozkręcić – podkreśla Ewa Ampulska, która wystąpiła w roli pokojówki.

Niemniej jednak dla aktorów, występ na Fringe’u to był wielki stres.

– Ale nawet jeśli byśmy znali angielski doskonale, w innych sztukach można to powiedzieć innymi słowami. Tutaj nie można już za bardzo liczyć ani na siebie, ani na to, że kolega na scenie nas uratuje. Dlatego uczyłam się tekstu na pamięć – zaznacza aktorka Weronika Majchrzak.

– Ale jednak po polsku jakoś zawsze się wybrnie. Po angielsku zanim poukładasz sobie w głowie, co aktor powinien powiedzieć, a nie powiedział, jak można go nakierować, następnie w myślach tłumaczysz to na angielski, to już jest taka luka, że nie da się tego zatuszować – wtóruje jej Magdalena Kuczyńska. Mimo to na scenie tych obaw i rozterek w ogóle nie widać, a widownia świetnie się bawiła.

Elementem, którego nie ma w oryginalnym tekście Ionesco, a pojawił się w interpretacji polskiego teatru, są kalambury. Zespół bardzo ambitnie podszedł do tego zadania i tłumaczenie tej sceny zostało zlecone tłumaczowi.
– Zależało nam, aby to śmieszyło rodowitych Brytyjczyków. Jednak po pierwszych dwóch spektaklach okazało się, że oni się nie śmieją! Bo jak się okazało na widowni rodowitych Brytyjczyków jest niewielu i widzowie tych żartów nie rozumieli. Zmieniliśmy tę scenę, na taką, która naszym zdaniem będzie śmieszna, związaną z bieżącymi wydarzeniami w polityce i publiczność zareagowała pozytywnie – tłumaczy Sikorska. Są zatem żarty z Borisa Johnsona czy Donalda Trumpa kupującego Grenlandię.

Teatr 59 minut jest teatrem niezależnym. Powstał 13 lat temu, jako teatr studencki, ale od 7 lat ma stały zespół i gra na różnych scenach, szukając ciekawych przestrzeni do pokazania swojej pracy. Jolanta Sikorska nie ukrywa, że wyjazd na Fringe dodał im skrzydeł.

– Teraz wiem, że wszystko jest możliwe. Trzeba mierzyć tam, gdzie się chce dojść – sumuje.

Magdalena Grzymkowska

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Magdalena Grzymkowska

komentarze (0)

_