21 lipca 2019, 10:36 | Autor: admin
W klubie marzycieli   
Nasze założenie jest proste – nie siedzimy w miejscu, staramy się doświadczyć jak najwięcej. Eksplorując nowe tereny, realizując wyzwania, spełniając marzenia – mówi Michał Sobczak, założyciel facebookowej grupy „Memories not Dreams”, w rozmowie z Piotrem Gulbickim.

 

Na brak wrażeń nie narzekacie.

– Można powiedzieć, że Wyspy Brytyjskie zjeździliśmy wzdłuż i wszerz. Wszystko dzieje się spontanicznie – pada pomysł, ktoś coś napisze, podeśle link albo znacznik na mapie i zaczyna się kolejna przygoda. Staramy się nie jeździć w te same lokalizacje, stawiamy na nowe wspomnienia i odkrywanie tego, co jeszcze nie zdobyte, przynajmniej przez nas.

Najbliższy czas zapowiada się gorąco, nie tylko pod względem pogody. Planujemy na przykład wyprawę do Lake District, w gronie około 80 osób. Będziemy lecieć balonem, wiosłować, zwiedzać podziemia. Wejdziemy na „dach” Wielkiej Brytanii i zadbamy o to, żeby wycisnąć z tej eskapady 100 procent. Tego lata zamierzamy też spróbować coasteeringu.

Coasteeringu?

– W skrócie można opisać to tak, że najpierw wspinamy się po morskim klifie, z którego skaczemy do wody, po czym przemieszczamy się do następnego punktu. Wchodzi w to również eksplorowanie jaskiń, do których zwykły turysta zazwyczaj nie ma dostępu, a wszystko bez użycia łódek czy kajaków. Coasteering zaliczany jest do sportów ekstremalnych, a to oznacza, że wiąże się z lekkim ryzykiem i delikatnym przypływem adrenaliny.

Delikatnie mówiąc…

– Abstrahując już od samych doznań sukcesem jest fakt spróbowania czegoś, z czym wiąże się przełamanie pewnej bariery, może nawet strachu. I właśnie to jest prawdziwe osiągnięcie, a jeśli dodatkowo się uda, to jeszcze lepiej. Najważniejsze, że coś się dzieje i nie chodzi tu tylko o ekstremalne doznania, dlatego w naszej grupie każdy znajdzie coś dla siebie. Staramy się spotykać tak często, jak tylko czas na to pozwala – w deszczowe dni przy planszówkach i grach integracyjnych, albo w teatrze na sztuce czy musicalu. Natomiast jeśli pogoda dopisuje to na szlaku, podczas spacerów za miastem, na trasie w górach. Czasami też w lesie rywalizując w paintballa, bądź przygotowując się do biegów sprawnościowych. Mamy ze sobą styczność poprzez różne aktywności, przygody, wyjścia kulturalne, koncerty – w różnych miejscach, chociaż najczęściej w Londynie. Ogranicza nas jedynie wyobraźnia, a tej nam nie brakuje.

Działacie od kilku lat.

– We wrześniu będziemy obchodzić czwartą rocznicę powstania i z tej okazji również zapowiada się fajna impreza. Kto wie, może rejs po rzece? Obecnie grupa liczy ponad 1600 członków, z czego ponad połowa to ludzie w wieku 25-34 lata, przedstawiciele różnych profesji. Nieco więcej mamy kobiet, co też jest swego rodzaju znakiem czasów. Nasi członkowie pochodzą z różnych zakątków Europy – najwięcej z nich mieszka w Londynie i okolicach, wielu rozsianych jest po całej Wielkiej Brytanii, ale są też z Francji, Holandii, Niemiec, Grecji, Szwecji, Tajlandii, Meksyku i Polski.

Barwne towarzystwo.

– Zrzeszamy Polaków oraz osoby, które biegle posługują się naszym ojczystym językiem, niemniej do spotkań może przyłączyć się każdy, bez względu na narodowość. Bardzo cieszy mnie fakt, że nasza społeczność się rozrasta, a na stronie pojawia się coraz więcej pozytywnych komentarzy, porad i pomysłów.

Nie zawsze tak było?

– Na początku odbierałem sporo negatywnych wiadomości typu: „po co to robisz, nie ma sensu… głupek!”, „nikt się nie przyłączy… daj sobie spokój!”, „ludzie przyjechali tutaj do pracy, a nie bratać się, zwiedzać i podróżować!”. I chociaż na tym etapie było już w grupie około 50 osób, to kiedy dochodziło do konkretów nie zjawiał się nikt. Na pierwsze wyjście wybrałem się sam, na kilka kolejnych także. Ale nie zrażałem się tym. Zagadywałem do różnych ludzi, nawet spotkanych na ulicy, czy przy kasie podczas zamawiania porannej kawy. Zbierałem informacje, szukałem ciekawych miejsc, pisałem. Jak widać cierpliwość i wiara w to, co się robi, popłaca, a idea, która przyświecała mi od początku, czyli tworzenie okazji do poznawania otaczającego nas świata, zaczęła zyskiwać coraz więcej sympatyków. Przy czym zauważyłem ciekawą prawidłowość. My, Polacy, lubimy aktywne podejście do życia, ale niektórzy potrzebują więcej czasu, żeby to sobie uświadomić. Często jest tak, że po wielu miesiącach od przyłączenia się do naszego przedsięwzięcia ktoś się odzywa i mówi: „kurczę, tyle was obserwuję i wreszcie nadeszła pora. Michał, potrzebuję więcej informacji, działamy!”.

I tak to funkcjonuje. Nie jesteśmy biurem podróży, tylko klubem marzycieli kierujących się założeniem, że czasu jest mało i nie będziemy go marnować. Dlatego planujemy i realizujemy – dziś, nie jutro.

Macie sporo ciekawych osiągnięć.

– Miejsca, w których byliśmy i wyzwania, jakie zrealizowaliśmy, można długo wyliczać, ale bodaj najważniejszym naszym sukcesem jest pozytywne nastawienie i łatwość nawiązywania znajomości czy przyjaźni w grupie. Chodzi o tę atmosferę, kiedy wybierasz się na 20-kilometrowy bieg z przeszkodami, podczas którego zamierzasz dać z siebie wszystko. Człowiek chce się przekonać, gdzie są jego granice i przesunąć je dalej. Co go dopinguje? Współtowarzysze, pragnący tego samego i pracujący jak jeden zespół – w tych samych koszulkach, z tym samym uśmiechem na twarzy, z tą samą niepowtarzalną energią.

I nagle klik, przenosisz się do teatru, gdzie nie biegasz zygzakiem pomiędzy siedzeniami. Ładnie ubrany, nastawiony na coś zupełnie innego, ale pozostaje wspólny mianownik – ludzie. Bo nie ma nic lepszego niż wymiana kilku zdań na temat tego, jak wygląda sala teatralna, zawyżonej ceny programu przedstawienia czy uwag, że zabrakło lodów o smaku truskawkowym. A sama sztuka? Bezcenne doświadczenie! Mówiąc to mam na myśli, że jednoczą nas wspólne przedsięwzięcia, a poprzez ich specyfikę przyłączają się osoby o podobnych zainteresowaniach.

Grupa skierowana jest głównie do Polaków, ale ma angielską nazwę.

– To zupełny przypadek. W pierwszej chwili myślałem, żeby ochrzcić ją mianem „Let it go”, ale nie do końca to do mnie przemawiało. Od ponad 10 lat planuję zrobić sobie tatuaż na plecach i pewnego razu pokazując w internecie różne propozycje znajomej ze Słowacji wyświetlił się napis: „memories not dreams”. To było to, w pełni oddawał on bowiem myśl przewodnią całego przedsięwzięcia, gdyż nie chciałem, żeby była to kolejna grupa, gdzie ludzie umawiają się na piwo pod lokalnym sklepem w piątek i sobotę. Myślałem o czymś więcej i udało się.

Dobrze ilustruje to sytuacja sprzed dwóch lat, kiedy na Święta Bożego Narodzenia musiałem zostać, nie po raz pierwszy zresztą, w Londynie. Perspektywa wydawała się mało zachęcająca, tymczasem było wspaniale: ciepło, wesoło i rodzinnie. Napisałem o wspólnej Wigilii w grupie, zaprosiłem do siebie wszystkie osoby, które nie miały gdzie się podziać albo z kim spędzić tego wyjątkowego czasu. Zrobiliśmy Secret Santa, czyli losowanie, w którym przypadek zadecydował o tym, że nieznajomi ludzie sprawiali sobie nawzajem prezenty. Stół był zastawiony po brzegi, każdy przyniósł coś ze sobą, a atmosferę trudno z czymkolwiek porównać, bo śpiewaliśmy kolędy w gronie 30 osób – z serca, przy akompaniamencie gitary.

W waszej działalności zdarzały się też wpadki.

– Wiadomo, gdzie drwa robią, tam wióry lecą… Nie mieliśmy jakichś poważnych wtop, ale owszem, bywały nieprzewidziane sytuacje. Na przykład wtedy, kiedy dwa lata temu zorganizowałem skoki spadochronowe. Niestety, nie udało mi się zrzucić 10 zbędnych kilogramów na czas, więc moje miejsce w ostatniej chwili przypadło w udziale koledze Mateuszowi. Zdrowy chłop, w doskonałej formie, skoczył bez problemu i tak w tym sporcie zasmakował, że uprawia go do dziś. Ma licencję, odnalazł siebie, nawiązał nowe znajomości, a coś, co wydawało się wcześniej nieosiągalne, stało się dla niego chlebem powszednim.

Nadwaga wykluczyła mnie też z lotu helikopterem nad Londynem. Kto by pomyślał, że mają limity wagowe i żeby wybrać się na podniebną wycieczkę muszę schudnąć.

I schudłeś?

– Nie miałem wyjścia, więcej takich okazji nie zamierzałem przepuścić koło nosa (śmiech). Ale mam też inne zadawnione cele. Już od kilku lat staram się zorganizować wieczorki filmowe w ciepłej domowej atmosferze, tylko na nieco większą skalę. Robiliśmy takie z przyjaciółmi w moim rodzinnym Wrocławiu, a najstraszniejszy i najobrzydliwszy horror okazywał się najwspanialszą komedią – sześciopak na brzuchu robił się sam, kilka godzin śmiechu było receptą na wszystko. Super wspomnienia, atmosfera warta odtworzenia. Napisałem w tej sprawie do wszystkich londyńskich kin, wprosiłem się na wiele spotkań, a w ostatnim czasie nawet dorywczo zatrudniłem się w jednej z niekomercyjnych sieci. W końcu się uda, nie mam co do tego wątpliwości…

Michał Sobczak – założyciel facebookowej grupy „Memories not Dremas”. Na co dzień jest menedżerem w niemieckiej firmie graficznej, a wieczorami i w weekendy pracuje w jednym z londyńskich kin. Pochodzi z Wrocławia, gdzie ukończył informatykę na tamtejszej politechnice. Od siedmiu lat mieszka w Londynie.

Na zdjęciu: Członkowie grupy na brak wrażeń nie narzekają

 

 

 

CYTAT

Planujemy wyprawę do Lake District, w gronie około 80 osób. Będziemy lecieć balonem, wiosłować, zwiedzać podziemia. Wejdziemy na „dach” Wielkiej Brytanii i zadbamy o to, żeby wycisnąć z tej eskapady 100 procent.

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_