28 czerwca 2019, 09:13
Archiwum i Muzeum Emigracji w Toruniu
Z kierownikiem Archiwum Emigracji i Muzeum Uniwersyteckiego w Toruniu dr hab. Mirosławem A. Supruniukiem rozmawia Jarosław Koźmiński.

Toruń szczyci się swoim uniwersytetem, na wzór akademickich miast zachodniej Europy, takich jak Oksford, Cambridge, Padwa, Ferrara, Heidelberg czy Getynga, które znalazły swą siedzibę na prowincji, z dala od metropolii i wielkomiejskiego zgiełku…

– Uniwersytet Mikołaja Kopernika nie jest co prawda tak wiekowy, powstał dopiero w roku 1945 i daleko mu do chwały i tradycji zachodnioeuropejskich Almae Matris, ale kiedy będzie się pamiętało, że utworzyli go wygnani z Wilna profesorowie Uniwersytetu Stefana Batorego, to owego splendoru przybędzie 400 lat. Był bowiem Uniwersytet Wileński najstarszym na ziemiach wschodnich Europy.

Są także inne powody do dumy. Uniwersytet Toruński, jako jedna z nielicznych uczelni akademickich w Polsce, uczył studentów o literaturze i kulturze emigracji na długo przed 1990 rokiem.

– Były to wykłady Edwarda Csató o teatrze, prowadzone w latach 1960., a później przede wszystkim seminaria prof. Artura Hutnikiewicza i jego uczniów poświęcone literaturze. Cenzura polityczna, co prawda, ograniczała wykłady i lektury do biografii kilku pisarzy najwybitniejszych i osadzonych twórczością w dwudziestoleciu międzywojennym, takich jak Jan Lechoń, Witold Gombrowicz, Kazimierz Wierzyński czy Czesław Miłosz, zwłaszcza, gdy ten ostatni otrzymał Nagrodę Nobla, ale my, studenci, chodziliśmy na nie tłumnie i słuchali. I ważne było coś jeszcze: studenci polonistyki i historii mogli z poparciem promotora wypożyczać i czytać książki zakazane, wydawane na emigracji, i zagłębiać się w świat literatury niedostępnej dla innych. A tych książek było w Toruniu wiele, bo w Bibliotece Uniwersyteckiej gromadzone były one od dawna z pietyzmem i świadomością lepszych czasów.

Właśnie te książki i czasopisma emigracyjne miały decydujący wpływ na to, że zamysł, by na jakimś polskim Uniwersytecie gromadzić archiwa oraz pamiątki po polskich emigrantach i instytucjach wychodźczych, pojawił się w 1992 roku nie gdzie indziej, ale w Toruniu.

– W 1989 roku utworzyliśmy Toruńską Niezależną Bibliotekę i Archiwum, stowarzyszenie, które rozprowadzało oryginalne książki z emigracji wśród młodych, głodnych wiedzy czytelników. Wtedy też zaczęły się emigracyjne kontakty.

I z łaski Bożej przyszedł rok 1990. Mogliśmy nareszcie wyjechać za granicę, by szukać ostatnich śladów emigracyjnej Atlantydy, której pomniki znaliśmy z lektury. I tam, w Paryżu i Londynie, w rozmowach z emigrantami, dowiadywaliśmy się, że gotowi są na to, by niepodległe nareszcie państwo polskie, któremu pragnęli zaufać, wzięło na siebie obowiązek opieki nad spuścizną duchową, archiwami i dziedzictwem materialnym wychodźstwa polskiego XX wieku. I to było mądre, bo dawało nam w Polsce szansę spłaty moralnego i intelektualnego długu, jaki wobec emigrantów, jak i współczesnego i przyszłych pokoleń Polaków, zaciągnęła polska kultura i nauka w kraju oraz my wszyscy, którzy czytaliśmy książki wydawane na obczyźnie. Pamiętaliśmy, że tak właśnie postąpiła II Rzeczypospolita po roku 1920, starając się o rewindykację dóbr kultury, które znalazły się poza Polską po zmianach granic i finansując polskie ośrodki na świecie. Ale emigranci mówili coś o wiele ważniejszego. Nie oczekiwali pomników, orderów, filmów o sobie, lecz zrozumienia ich wyborów i decyzji, błędów i sukcesów, godnej pamięci o tym co robili, co nimi kierowało, co po sobie zostawili. Pamięci, którą po latach politycznych zakazów miałyby pielęgnować uniwersytety i nauka w Polsce.

Stało się oczywiste, że takie wszechstronne i krytyczne badania, niezależne od politycznych upodobań, powinien podjąć Uniwersytet w Toruniu.

– To były fascynujące rozmowy z niezwykłymi ludźmi. W Londynie mieszkali wówczas: Stefania Kossowska – ostatnia redaktor londyńskich „Wiadomości”, Karolina Lanckorońska, Edward Raczyński, Janusz Kowalewski, Krzysztof Muszkowski, Jan Badeni, Zdzisław Broncel, Nina Karsov i wielu, wielu innych, a w Paryżu: Jerzy Giedroyc – redaktor „Kultury”, Zofia Hertz, Olga Scherer, Jan Lebenstein, Władysław Żeleński oraz Zofia i Kazimierz Romanowiczowie – ona pisarka, on właściciel księgarni polskiej „Libella” i Galerie Lambert. Spotykaliśmy się z nimi każdego roku i rozmawiali. A oni mówili z żalem, że u kresu emigracji, biblioteki i muzea polskie za granicą, które wzięły na siebie krótko po wojnie trudny obowiązek ochrony dziedzictwa emigrantów, nie są już w stanie właściwie zadbać o to, co wraz z odchodzącym pokoleniem wojennym, wciąż znajdowało się w prywatnych domach i wymagało ocalenia: papierów i pamiątek po wybitnych ludziach wychodźstwa, artefaktów ich dumnego i skromnego życia. Instytucjom emigracyjnym, nawet tak zasłużonym, jak Instytut Józefa Piłsudskiego czy Muzeum w Rapperswilu, brakowało odpowiednio przygotowanych pomieszczeń magazynowych, środków na konserwację i remonty, a przede wszystkim wykształconego personelu. Byli pewni, że dokumenty rządu emigracyjnego i wojska były właściwie zabezpieczone w Instytucie Polskim i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie. Ale wielka część pamięci czekała na zainteresowanie i ochronę. Nie potrafili zrozumieć, dlaczego Państwo Polskie, które powinno było czuć obowiązek opieki nad kulturą narodową, nie robi nic, by ratować dokumenty i pamięć emigracji. Gdzie jest Biblioteka Narodowa, Muzeum Narodowe czy Naczelna Dyrekcja Archiwów Państwowych? – pytali – dlaczego pozwalają one, by dorobek pisarski, artystyczny i dokumenty emigracji ulegały zagubieniu lub wyprzedaniu na aukcjach? Dlaczego najcenniejsze spuścizny i rękopisy trafiają do amerykańskich instytucji, a nie do Polski?

Już tam na miejscu, oglądając w prywatnych mieszkaniach kartony z bezcennymi rękopisami, pięknie i z pieczołowitością oprawne tomy książek, roczniki czasopism, cenne sztychy wiszące na ścianach i ordery w gablotach, odnosiło się wrażenie, że ktoś powinien takie mądre „przekazywanie pamięci” do Polski rozpocząć, że potrzebny jest precedens.

– I wtedy Karolina Lanckorońska, której wielkiego autorytetu nikt na emigracji nie mógł pomniejszyć, podjęła decyzję, by historyczne pamiątki rodowe i dzieła sztuki Fundacji z Brzezia Lanckorońskich, które przez lata leżały w Londynie, oddać do Zamku Królewskiego w Warszawie i na Wawel. Chwilę później pomysł, by na Uniwersytecie w Toruniu powstało centralne archiwum emigracji, znalazł zrozumienie i wsparcie.

Pracowaliśmy już wówczas w Bibliotece Uniwersyteckiej w Toruniu i myśl, by Archiwum Emigracji utworzyć właśnie w bibliotece, wydawała się nam naturalna. Po powrocie z zagranicy zebraliśmy wokół siebie grono młodych ludzi i z nimi rozpoczęli starania o powołanie na Uniwersytecie już nie tylko archiwum, miejsca, które mogłoby chronić pamięć, ale centrum badań nad emigracją. Swoimi zamysłami dzieliliśmy się pisząc listy i artykuły do prasy emigracyjnej, organizując wystawy, udzielając wywiadów, a wszystko razem miało dać emigrantom poczucie, że oto powstaje miejsce, które będzie bezpiecznym schronieniem dla ich spuścizn i pamiątek; które zadba o godną pamięć o ich dokonaniach. Równolegle prowadziliśmy rozmowy w Londynie i Paryżu, starając się nakłonić darczyńców do pierwszych donacji. Podkreślaliśmy przy tym, że nie chodzi tylko o ochronę i zabezpieczenie rękopisów przed zniszczeniem, ale przede wszystkim o to, by gromadząc w Polsce archiwa, księgozbiory i pamiątki stworzyć możliwość badań nad historią emigracji i emigrantów. Jeździliśmy od domu do domu i pochylali się z troską nad pierwszymi cennymi darami, szukając kolejnych, ze świadomością tego, jak bardzo za późno się to dzieje. A w Toruniu staraliśmy się o zgodę władz Uniwersytetu Mikołaja Kopernika na utworzenie Archiwum. Czy zdawaliśmy sobie sprawę z zakresu przedsięwzięcia i trudności? Chyba nie.

I zdarzył się cud. Latem 1993 roku, Stefania Kossowska, której rady i wsparcie były dla nas od początku bezcenne i motywujące, po kilku miesiącach narad z przyjaciółmi w Londynie i Paryżu, biorąc przykład z Karoliny Lanckorońskiej, podjęła decyzję o przekazaniu do Polski najcenniejszego na emigracji archiwum literackiego, tj. dokumentacji redakcyjnej tygodnika „Wiadomości”, którym opiekowała się od zamknięcia pisma w 1981 roku. Wybrała Toruń.

– W liście do Rektora UMK napisała, że było dla niej istotne, że Toruń i jego uniwersytet dziedziczą tradycję wielkiego Uniwersytetu Wileńskiego, niezwykle ważną dla wielu współpracowników tygodnika. Ważne było dla niej i to, że z UMK związani byli tak wybitni ludzie nauki i kultury, jak Henryk Elzenberg i Zbigniew Herbert, który otrzymał ostatnią nagrodę literacką tygodnika „Wiadomości” w 1990 roku. Ale na końcu dodała: „Spotkałam dwoje archiwistów toruńskiego uniwersytetu, którzy podczas swych pobytów w Londynie pracowali w archiwum ‘Wiadomości’, dobrze je poznali – jak również historię i tradycję ‘Wiadomości’ – i zobaczyłam w nich ludzi, którym z pełnym zaufaniem chciałabym powierzyć opiekę nad dalszym istnieniem Archiwum”. Przez prawie rok uzgadnialiśmy szczegóły w Toruniu, szukając najlepszego miejsca dla „Wiadomości” w Bibliotece, a później przez miesiąc pakowali w Londynie wszystko, co niosło pamięć emigracji, co przechowywane było w niewielkiej suterenie domu Fundacji z Brzezia Lanckorońskich, gdzie wiosną 1981 roku schroniły się archiwalia z redakcji tygodnika przy Great Russell Street. Jesienią 1994 roku, dzięki pomocy finansowej Jana Badeniego, polsko-brytyjska firma transportowa Eagle Transport przywiozła do Polski stertę pak i paczek z redakcyjnymi papierami, książkami, rocznikami czasopisma, meblami, pamiątkami i różnego rodzaju drobiazgami związanymi z Mieczysławem Grydzewskim i polską kulturą na emigracji. Przez chwilę prasa w całej Polsce ekscytowała się wydarzeniem: była konferencja prasowa, wystawa skarbów, wywiady, druki i świadomość, że teraz się uda. I nie ulega wątpliwości, że dar Kossowskiej stał się zaczynem uniwersyteckich, krytycznych studiów nad kulturą polskiego wychodźstwa XX w. w Toruniu i po części, także w Polsce.

Na tym nie koniec; niedługo po tym Jerzy Giedroyc podjął decyzję o podarowaniu do Torunia księgozbioru zmarłego w styczniu 1993 roku Józefa Czapskiego.

– Znałem te książki, przeglądałem je wcześniej w domu „Kultury” w Maisons-Laffitte. Wszystkie czytane przez malarza, komentowane na marginesach, wiele z jego rysunkami i dedykacjami: bezcenny dokument życia wielkiego artysty, wówczas jeszcze w Polsce niemal nieznanego. W tym samym roku Kazimierz Romanowicz zamknął swoją księgarnię i galerię działającą na wyspie św. Ludwika w Paryżu od 1946 roku, i za radą S. Kossowskiej, wszystkie związane z jej działalnością dokumenty, powierzył naszej opiece. Trzeba było jechać po nie do Francji. Spakowaliśmy do wielkiego auta uniwersyteckiego najpierw dwa tysiące książek w Maisons-Laffitte, a następnego dnia, w centrum Paryża, z mieszkania Romanowiczów oraz z niewielkiego lokalu po księgarni, tuż obok historycznego, choć trochę zapomnianego Hôtel Lambert, wynosili dziesiątki kartonów listów, wycinków prasowych, rękopisów drukowanych i niedrukowanych książek, afisze, fotografie i pamiątki.

I powstało Archiwum Emigracji.

Na początku był tylko pomysł, idea, i niewzruszona pewność, że trzeba zrobić wszystko, by ocalić przed zniszczeniem i zagubieniem możliwie najwięcej śladów „emigracyjnej Atlantydy”. Jesienią 1992 roku było to jeszcze bardzo niekonkretne, ale z każdym nowym zespołem rękopisów literackich, artystycznych, pamiątek i dokumentów, które docierały do Torunia już od początku 1993 roku, świadomość tego, jak wiele jest do zrobienia, przyprawiała nas o zawrót głowy, ale też mobilizowała.

Kolejne projekty Archiwum Emigracji ambitnie dostosowywaliśmy do rodzących się potrzeb, mniej zwracając uwagi na możliwości organizacyjne, finanse i siły. Jedno wszelako było dla nas niewzruszenie pewne: Archiwum musi znajdować się w Bibliotece Uniwersyteckiej, bo jeśli gromadzone dokumenty mają służyć badaniom naukowym, uczonym i studentom, to powinny się znajdować w pobliżu książek i czasopism emigracyjnych, a tych książnica toruńskiej uczelni posiadała wówczas najwięcej w Polsce. I tylko Biblioteka, z racji swej działalności, miała pomieszczenia przystosowane do przechowywania akt i pamiątek. Nie było lepszego miejsca na całym Uniwersytecie. Pewni przywiezienia lada dzień rękopisów „Wiadomości”, latem 1994 roku przygotowaliśmy „Projekt pracowni naukowej zajmującej się inicjowaniem i koordynacją badań naukowych poświęconych emigracji polskiej po 1939 roku” oraz projekt serii wydawniczej pt. „Archiwum «Wiadomości»”.

Po raz pierwszy wówczas, oficjalnie pojawiła się nazwa „Archiwum Emigracji”.

– Z perspektywy czasu widać, jak bardzo był to skromny „Projekt” i jak niewielka nasza wiedza o potrzebach. Przyjęliśmy na początku założenie, że obok poszukiwania, pozyskiwania i gromadzenia materiałów archiwalnych, książek, prasy i pamiątek – co było zasadniczym celem – Pracownia nasza musi również wspomagać i inicjować badania naukowe na nich oparte. Było dla nas oczywiste, że musimy wziąć udział w wielkim projekcie odnowienia w Polsce krytycznych badań nad emigracją XX wieku, zarzuconych krótko po II wojnie światowej i w niewielkim zakresie prowadzonych w tzw. drugim obiegu. Wydawało się nam jednak, że wystarczy stworzyć miejsce zasobne w dokumenty, wesprzeć je grupą kompetentnych archiwistów i pasjonatów, a szybko znajdą się młodzi ambitni ludzie by podjąć samodzielne studia. Tymczasem nic podobnego nie nastąpiło. Nawet jeśli zgłaszali się młodzi badacze, nie mieli u kogo realizować swoich projektów emigracyjnych. Zrozumieliśmy wtedy, że musimy dotrzeć nie tyle do wykształconych już ludzi nauki, ale do młodych studentów, a Archiwum Emigracji, niezależnie od bieżących prac, tworzymy dla przyszłych pokoleń. Ta świadomość implikowała dalsze plany. Wiedzieliśmy, że studenci potrzebują pomocy w postaci stypendiów naukowych, dostępu do literatury, a także – w momencie podjęcia przez nich tematu – opieki naukowej. Na koniec, wyniki ich badań, jeśli są wartościowe, powinny być drukowane. Wpisaliśmy więc do „Projektu” Pracowni potrzebę wydawania książek, tak by wartościowe prace naukowe o emigracji nie musiały szukać wydawcy. Co będziemy wydawać było jednak mało konkretne. Korespondencje – tak; rękopisy literackie – bez wątpienia; bibliografie i katalogi – bezwzględnie. Najpewniej też wspomnienia, materiały biograficzne, opracowania historyczne i inne. Wielkie archiwum „Wiadomości” miało być nieograniczonym źródłem rękopisów.

W latach 1994-1998 Archiwum Emigracji znajdowało się formalnie w strukturze Oddziału Rękopisów Biblioteki Uniwersyteckiej. Pracownia posiadała dwa pokoje wypełnione papierami i meblami oraz niewielkim biurkiem dla jednego pracownika. Zajmowała się w tym okresie prawie wyłącznie gromadzeniem archiwaliów, pamiątek, książek i czasopism, w niewielkim zakresie także ich porządkowaniem.

Każdego roku zasób archiwalny powiększał się o przywożone z Londynu, Paryża, Glasgow, Sztokholmu, czy innych zakątków Europy kartony z papierami po emigracyjnych pisarzach, dziennikarzach, wydawcach, artystach, muzykach oraz działaczach kulturalnych i dokumenty różnych instytucji.

– Zapomniane i „zagubione” leżały czasem kilkadziesiąt lat na strychach prywatnych domów, by teraz po odnalezieniu, zapakowane w torby, podróżowały do Torunia. Zabieraliśmy je ze sobą jako podręczny bagaż, zaopatrzeni w akty darowizny. To była potrzeba chwili, a i tak gorzka była świadomość, że do wielu miejsc docieramy za późno, by ocalić leżące tam przez lata papiery i pamiątki. Działalność naukową, którą uważaliśmy za bardzo ważną, a która z czasem miała się jeszcze rozwinąć, ograniczyliśmy w tym okresie do nielicznych publikacji własnych oraz sporej liczby artykułów prasowych.
Pojawili się też pierwsi studenci do pomocy w porządkowaniu archiwaliów. I chcieli pisać o emigracji prace magisterskie. Tak, jak sobie to wyobrażaliśmy.

rozmawiał Jarosław Koźmiński

 

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_