02 lutego 2019, 11:09
Misja emigracyjnego teatru
Uwielbiam zanurzyć się w Londynie. Pobyć samemu, przemyśleć sprawy, napisać wiersz i wyrzucić go potem do kosza, uśmiechnąć się do nieznajomej, zapalić świeczkę w kościele – wylicza aktor i reżyser Michał Kusztal w rozmowie z Piotrem Gulbickim.

Jesteś jednym z najnowszych nabytków Sceny Polskiej.UK.

– I bardzo się z tego cieszę. W zespole występuję od sierpnia ubiegłego roku, trafiłem do niego po castingu i na początek zagrałem w „Źródle”, dzięki czemu razem z rodakami mogłem świętować 100. rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości. Ten spektakl pokazał co znaczy wspólne zaangażowanie i dążenie do celu, tym bardziej, że przedstawienie stawiało aktora na tak zwanej „patelni”. Brak rekwizytów oraz rozbudowanej choreografii sprawiał, że ostatecznie pozostali tylko artyści i widzowie, dlatego najmniejsze potknięcia czy interpretacyjny fałsz od razu byłyby widoczne. To uświadomiło mi, że gdyby nie poświęcenie aktorów, ich profesjonalizm i osobowość, Scena Polska.UK istniałaby teoretycznie. Na szczęście jest inaczej, bo tworzymy jedną wspólną rodzinę, nie tylko na scenicznych deskach.

Emigracyjny widz jest specyficzny?

– Zdecydowanie. I bardzo dobrze, bo to oznacza, że jego wymagania są większe. Oczekuje on od nas tego samego co Brytyjczyk – organizacji i struktury, które sprawią, że przyjdzie na spektakl. A jeśli tak się nie stanie, my sami, członkowie zespołu, powinniśmy udać się do niego i zapytać: „Czy może Pan (Pani) zapłacić za bilet? No ale przecież nie było mnie na sztuce. Nieważne, graliśmy również dla Pana (Pani)”.

Ciekawa wizja.

– Mamy do spełnienia tę samą rolę co teatry polskie nad Wisłą oraz brytyjskie na Wyspach, ale dodatkowo musimy również pamiętać o misji teatru emigracyjnego, która przejawia się chociażby w konsolidacji społeczeństwa, organizacji paneli dyskusyjnych, krzewieniu rozrywki i kultury wyższych lotów. To bardzo odpowiedzialne zadanie.

Nasze przedstawienia cieszą się dużą popularnością, a skoro widzowie na nie przychodzą i płacą za bilety oznacza to, że jest potencjał i szansa na rozwój. Mam nadzieję, że Zarząd Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego rozważy możliwość utworzenia instytucjonalnego Teatru Polskiego, gdyż powinien on mieć swoją siedzibę właśnie w tym prężnie rozwijającym się centrum polonijnej diaspory. To nie są mrzonki, trzeba tylko podjęć odpowiednie kroki w tym kierunku – z wizją, partnerstwem, entuzjazmem. Mówię to na podstawie moich własnych emigracyjnych obserwacji, a także artystycznych doświadczeń wyniesionych z kraju…

… gdzie byłeś zarówno aktorem, jak i reżyserem.

– Sztuką, mimo że w rodzinie nie było takich tradycji, żyłem od dziecka. Będąc nastolatkiem najbardziej interesowały mnie zajęcia pozaszkolne w Młodzieżowym Domu Kultury w moim rodzinnym Bytomiu, gdzie robiliśmy fajne przedstawienia, między innymi Witkacego, Zapolską, Stasiuka.

Później były studia w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej we Wrocławiu i praca na pełnych artystycznych obrotach. Inspiracji nie brakowało. Za okazaniem legitymacji studenckich wbijaliśmy się na spektakle do Teatru Polskiego czy Współczesnego, a potem piliśmy piwo i rozmawialiśmy do białego rana. Wrocław nigdy nie śpi.

W mojej zawodowej drodze wiele udało się zrealizować szybciej niż mogłem się spodziewać. Teatr Polski, który zaprosił mnie do współpracy jeszcze w okresie studiów, obfitował w sztuki współczesne. Odbywały się tam głównie prapremiery, w których miałem przyjemność grać, a zadebiutowałem rolą Rollisona w „Dziadach ekshumacji”. To była ostra polemika z polską martyrologią i typowy chrzest bojowy z wieloma potknięciami, które jednak wykształciły mój aktorski charakter.

Z kolei w „Śmierci podatnika”, spektaklu rozprawiającym się z systemem podatkowym, pełniłem funkcję asystenta reżysera, jednocześnie wcielając się w dobrze odebraną przez recenzentów postać ochroniarza. Biedak nie grzeszył nawet gramem inteligencji i przyznam, że do dziś nie wiem dlaczego dostałem tę rolę (śmiech).

Wrocławski etap cenię również za współpracę z reżyserem Piotrem Kruszczyńskim, u którego zagrałem podwójną rolę – nauczyciela fizyki oraz młodego terrorystę – w przedstawieniu „Amok, moja dziecinada”. Były też występy w „Scenie Witkacego” założonej przez Sebastiana Majewskiego. Bardzo ciekawiła mnie forma jego spektakli, zapamiętałem szczególnie rolę trupa amerykańskiego żołnierza podczas misji przeciwko Jugosławii, Czechosłowacji, NRD i ZSRR. Zwłoki oczywiście mówiły i miały najwięcej do zakomunikowania, fajna komedia to była.

Postanowiłeś jednak zmienić klimat.

– Po trzech latach pracy we Wrocławiu dostałem propozycję z Teatru Dormana w Będzinie, gdzie jako reżyser zacząłem rozwijać wizję teatru pokoleniowego. W swoich produkcjach skupiłem się głównie na rozterkach młodych ludzi, co szczególnie widać w „Emigrantach” i „Kartotece”, gdzie wspólnym mianownikiem jest emigracja – jej obraz oraz siniaki wyryte na ciele.

Ale zajmowałem się również aktorstwem. Ze świetnym przyjęciem spotkała się rola Nika w przedstawieniu „Mroczna gra, albo historie dla chłopców”, gdzie moja postać niebezpiecznie bawiła się w internecie, co doprowadziło ją do obłędu, a w efekcie usiłowania zabójstwa swoich rozmówców. Były też ciekawe przedstawienia dla młodych widzów, w których miałem przyjemność grać szlachcica w „Panu Twardowskim”, tubylca i pirata w „Zwierzętach doktora Dollitle’a” czy kruka w „Brzydkim Kaczątku”.

A w międzyczasie, w krakowskim prywatnym Teatrze Cracovia, wcieliłem się w Romea, gdzie poniosła mnie fantazja i reżyserka nieustannie musiała przypominać, że to postać romantyczna, a nie chuligan w Weronie. Bo właśnie w tę stronę ciągnęła mnie interpretacja.

 Lepiej czułeś się jako aktor czy reżyser?

– Obie te role bardzo lubię, natomiast funkcja reżysera jest bardziej złożona i odpowiedzialna. Pracując nad spektaklem cały czas trzeba pamiętać, że będzie go ktoś oglądał, dlatego tak ważna jest dbałość o poziom artystyczny i merytoryczny. To umiejętność rozmowy z drugim człowiekiem poprzez teatr i nawet jeśli dana osoba myśli inaczej, należy się jej szacunek. Niezwykle ważne są emocje, te chwilowe artystyczne przeistoczenia w szukaniu prawdy. Myślę, że świetnie udało się to pokazać w „Kartotece”. Pokolenie młodych ludzi wyszło na scenę i rozpoczęło swój występ od komunikatu, że to, co było, już nie istnieje, a my, nowe pokolenie, musimy wziąć sprawy w swoje ręce. Ba, mamy obowiązek przewodzić i mądrze rządzić.

„Kartoteka” swoją premierę miała w Radomsku, czyli rodzinnym mieście Tadeusza Różewicza. Lokalna publiczność doskonale rozumie jego twórczość, gdyż odbywa się tam cykliczny festiwal poświęcony autorowi, tym większą satysfakcję sprawił nam fakt, że spektakl został owacyjnie przyjęty, a jego forma zaskoczyła wszystkich. Był to dla mnie jeden z najważniejszych sprawdzianów w życiu, gdyż Różewicza studiowałem bardzo długo, a uniwersalna forma jego twórczości pozwoliła w dobitny sposób powiedzieć co nam się nie podoba i dlaczego.

Wyreżyserowałem też musical „Cuda Rebego”, w którym wzięli udział czołowi aktorzy śląskich teatrów. Spektakl opowiadał historię żydowskiej rodziny w mieście Brody i pokazywał obyczaje, sposób życia oraz codzienne rozterki polskich Żydów zaprezentowane w ciekawej muzycznej, choreograficznej i aktorskiej formie.

Jednak zdecydowałeś się wyemigrować z kraju.

– Był rok 2014, miałem wówczas 30 lat i potrzebowałem oddechu oraz nowych perspektyw. A jednocześnie szukałem pola do wykorzystania aktorstwa nie tylko na płaszczyźnie teatralnej. Dziś wielką satysfakcję daje mi praca nauczyciela w szkole z dziećmi autystycznymi, gdzie bazuję na dramaterapii. Wspieram również rodziny dotknięte tym problemem. Dzielę się swoim doświadczeniem i tworzę rutynę dnia codziennego, która będzie dla młodego człowieka komfortowa, ułatwiając komunikację z nim oraz kontrolę jego zachowań. Moje metody się sprawdzają, o czym świadczą liczne telefony z różnych organizacji, które pytają o radę i pomoc.

Próbowałeś swoich sił na brytyjskim rynku aktorskim?

– Póki co nie miałem na to czasu, ale czuję, że teraz nadeszła odpowiednia pora. Właśnie jestem w trakcie tworzenia profesjonalnego portfolio i planuję spotkania z kilkoma agentami w tej sprawie, bo bez nich w artystycznej branży nie ma co szukać. Wierzę w swoje możliwości i szczęśliwą gwiazdę – najważniejsze to być aktywnym, otwartym, zaangażowanym i szczerym ze sobą oraz innymi. Przy dobrej organizacji i strukturze wszystko da się pogodzić.

W Londynie trudno się nudzić.

– Właśnie dlatego uwielbiam się w nim zanurzyć, wiedzieć, że tego jednego dnia nikt na mnie nie czeka, pobyć samemu, przemyśleć sprawy, napisać wiersz i wyrzucić go potem do kosza, pożartować z kierowcą autobusu, uśmiechnąć się do nieznajomej, popatrzeć na rzekę, zapalić świeczkę w kościele…

 

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_