18 grudnia 2018, 09:34 | Autor: admin
Na ławeczce przeznaczenia
Człowiek i sens życia. A w tle przepych bogatego Londynu. To sceneria książki „Dokąd? Którędy? Po co?”. – Występujące w niej postacie są odzwierciedleniem wielu osób, jakie napotkałam na swojej drodze, ale przetworzonych w mojej wyobraźni i scalonych w jedną całość – mówi Grażyna Wasiak-Maxwell w rozmowie z Piotrem Gulbickim.

Sens ludzkiego istnienia. I zasadnicze pytanie – jak żyć, żeby go nie przegapić…

– Zasadnicze i bardzo indywidualne, chociaż nasze doświadczenia mają charakter kolektywny. Nie ma drogi na skróty, każdy musi przejść własną. Moja książka nie jest ani poradnikiem, ani przewodnikiem, ani drogowskazem, powiedziałabym, że najbliżej jej do zapisków kucharskich, które uczą jak upiec chleb. A jest na to tylko jeden sposób – trzeba chcieć, mieć składniki i postępować zgodnie z przepisem. Natomiast jaki będzie końcowy efekt, zależy tylko od nas. Dlatego pieczmy swój własny chleb życia, wzbogacając go indywidualnym smakiem, eksperymentując i ufając intuicji.
Znany pisarz i krytyk literacki Stanisław Srokowski powiedział, że moja książka kusi, irytuje, bawi i zdumiewa.
„Jak ją czytać? Jak baśń czy filozoficzną powiastkę, a może karykaturę, groteskę lub farsę. Tak pisać to wielka sztuka, kunsztowny talent i mistrzostwo wyobraźni. Na tym cały paradoks tej fascynującej książki polega. Łączy sprzeczności. Woła o dobro i mądrość, a rysuje gnuśność i głupotę. Zmierza ku wspólnocie ducha, a wspina się na szczyty samotności”.

Z kolei prof. Ewa Lewandowska-Tarasiuk stwierdziła, że sięgnęłam „do gatunku oświeceniowej powiastki filozoficznej nadając jej nowoczesny kształt literacki, a ta stylizacja zaowocowała niezwykle ciekawą prozą narracyjną”.

Oryginalne opinie…

– …które cieszą tym bardziej, że to mój literacki debiut. Musiałam do niego dojrzeć, chociaż pióro nie jest mi obce, gdyż wcześniej publikowałam artykuły w różnych gazetach. Entuzjastyczne przyjęcie książki w Polsce jest ważne, bo rodzi zainteresowanie twórczością kulturalną również poza krajem.

W pisaniu odzwierciedla się osobowość autora, a to, co osobiste, przenika się z tym, co uniwersalne. I tak jest w moim przypadku. Odwieczny temat człowieka i sensu ludzkiego bytowania przedstawiam w nowoczesnej scenerii bogatego Londynu, gdzie bohaterowie odmierzają czas złotymi rolexami i piją szampana z kobietami w kostiumach Chanela. Przejście po tarasach grzechów przypomina, że życie bez wyraźnych zasad jest zbyt mocno poddane szansie i przypadkowi, a doskonałość oraz ułomność wcale nie są na przeciwnych biegunach, często mieszając się w egzotyczny koktajl. Nie ma człowieka bez światłocieni czy pęknięć i to właśnie przez nie wpada blask.

To pokłosie własnych doświadczeń?

– Doświadczeń i medytacji. Występujące w książce postacie są odzwierciedleniem wielu osób, jakie napotkałam na mojej drodze, ale przetworzonych w wyobraźni i scalonych w jedną całość. Każdy człowiek, z jakim mamy styczność, jest naszym lustrzanym odbiciem, stanowimy bowiem ogniwo jednego łańcucha. Los nie zsyła nam ludzi, jakich pragniemy, tylko tych, których potrzebujemy, żeby nas kochali, ranili, pomagali. A wszystko po to, żebyśmy stawali się lepsi.
Podczas pisania odwołałam się do symbolu ludzkiej egzystencji, jakim jest ława – powstała z rozłupanego na części pnia, na której siadali odziani w skóry nasi przodkowie. To z niej narodziła się książkowa ławeczka, będąca atrybutem świeckiego konfesjonału i antidotum na rozliczne problemy oraz realne doznania. Wokół triady – prokuratora, adwokata oraz sędziego – snuje ona opowieści o ludziach, w których zatraca się melanż realności i fikcji.

Nieprzemijający temat.

– I wielopłaszczyznowy. Podczas promocji „Dokąd? Którędy? Po co?”, jaka odbyła się w Klubie Księgarza w Warszawie, poeta Włodzimierz Segal powiedział ciekawą rzecz, którą warto przytoczyć.
„Pani Maxwell ze swojej ławeczki obserwuje życie i wierzy w wielką miłość ludzi stojących u podnóża gwiazd. A czy wie, że jest taka ławeczka przy Hali Mirowskiej, na której przysiadają ludzie nieprzyodziani w brokat i siedzą tam całymi dniami, jakby to był ich dom. Żyją w tym świecie, ale są jakby nie z niego. Oni też rozważają cyniczną poprawność tego świata, mają egzystencjalny niepokój, zmagają się z bólem zęba i też piją szampana, tylko prosto z butelki, za 5,3 zł, i mają negatywny optymizm wobec wszystkiego”.

Owszem, nie przeczę, że tak jest, dlatego teraz, idąc tym tropem, moją pisarską misją będzie odnalezienie takich właśnie ławeczek życia, gdzieś przy halach targowych i posiedzenie na nich. A potem te przypowiastki pozszywam postronkiem ludowych wierzeń, przetkam jedwabną nicią wschodnich mądrości, złotą fastrygą własnych przemyśleń i będę rozdawać na tacach jak kolorowe cukierki marzeń.

Polakom?

– Nie tylko. Temat jest uniwersalny, dlatego chcę wydać „Dokąd? Którędy? Po co?” – i być może jej kontynuację – również w języku angielskim. Mieszkając od lat na Wyspach nauczyłam się funkcjonować w dwóch światach – polskim i brytyjskim.

A z wykształcenia jesteś afrykanistką.
I politologiem. Pochodzę z Krapkowic na Śląsku Opolskim, ukończyłam nauki polityczne na Uniwersytecie Wrocławskim, a następnie podyplomowo właśnie afrykanistykę na Uniwersytecie Warszawskim. To był modny i tajemniczy kierunek, pobudzający wyobraźnię. Poznałam tam bardzo ciekawych ludzi, których zainteresowania wybiegały daleko poza rodzime podwórko. Przy piwie, w barze „Praga” nad Wisłą, snuliśmy plany wielkich eskapad podróżniczych. Ten młodzieńczy entuzjazm był bardzo elektryzujący, wierzyliśmy, że świat nas potrzebuje, a my mamy mu dużo do zaoferowania. Niewiele wiedzieliśmy o ponurej i niebezpiecznej twarzy Afryki, a także wielu innych krajów i chcąc łapać życie za rogi zdecydowana większość z nas rozpierzchła się po różnych zakątkach globu.

Ty wylądowałaś na Wyspach Brytyjskich.

– Był maj 1981 roku, zaraz po studiach, z niełatwo zdobytą wizą turystyczną i 500 dolarami w kieszeni, obrałam kurs na „white cliffs of Dover”. To miał być wakacyjny romans z Anglią, która od zawsze była obiektem mojej fascynacji, a tutejszy dżentelmen kojarzył mi się z czarującym księciem z bajki. Londyn przodował w biznesie, West End tworzył trendy w modzie, kulturze i muzyce, hipnotyzując jak zachody słońca na broszurkach egzotycznych wysp.

Nie uważałam się za emigrantkę czy nawet turystkę, moja wyprawa nie miała celów zarobkowych ani politycznych. Czułam się dumną Polką, miałam dobre wykształcenie i nie bałam się niczego, mimo że wszystko wokół było obce i nieznane. Przez pierwsze pół roku odkrywałam tutejszy świat i jego zwyczaje, co było fascynującą przygodą. Pracowałam jako pokojówka w hotelu, a potem asystentka chirurga w szpitalu, specjalizując się w podawaniu wykrochmalonych fartuchów. To wtedy po raz pierwszy zobaczyłam serce wyjęte z klatki piersiowej i oddychające poza ciałem. Angielska gastronomia też była interesującą przystanią, a praca w barze Langan’s Brasserie w dzielnicy Mayfair pierwszą przymiarką do zawodu „terapeuty”. Barmance z reguły mówi się wszystko, a gości mieliśmy wykwintnych – od Seana Connery’ego po Joan Collins, która dała mi nawet przymierzyć swoje białe futro, to samo w jakim grała w „Dynastii”. Ten beztroski czas skończył się kiedy nad Wisłą wprowadzono stan wojenny. Polska i Polacy znaleźli się wówczas w centrum zainteresowania i od razu dostaliśmy pozwolenie na stały pobyt, a każdy Anglik czuł się naszym przyjacielem.
Jednocześnie był to okres szczególnej solidarności wśród polonijnej diaspory, w której, po początkowym zachłyśnięciu się angielskością, zaczęłam się odnajdywać. Zafascynowała mnie historia i intelektualne życie polskiego Londynu, gdzie aż roiło się od wybitnych nazwisk. Co prawda wyszłam za mąż za Brytyjczyka, ale balansując na krawędzi tych dwóch światów zaczęłam rozumieć wagę znaczenia słowa „dwukulturowość” i konieczność otwarcia się na to co nowe, inne, nieznane.

Udało się je połączyć?

– W jakimś sensie. Często zastanawiałam się czym w istocie jest ojczyzna – domem, miejscem zamieszkania czy raczej uczuciem, które nosimy w sercu. Wbrew pozorom odpowiedź na to pytanie nie jest prosta, natomiast jedno nie ulega wątpliwości – narodowość się dziedziczy, a na obywatelstwo trzeba zasłużyć. Jeżeli zaadoptowany kraj odczuwamy jako przystań albo więzienie oznacza to koniec drogi, a nie jej początek. Wielu duchowych nauczycieli twierdzi, że jeśli nie podoba się nam własne życie, to powinniśmy je zmienić. Ok, zgoda, tylko że wtedy rodzi się większy problem – określenia własnej tożsamości, zarówno narodowej, jak i indywidualnej, gdyż przekroczenie granicy państwowej nieodłącznie wiąże się z podróżą wewnątrz siebie. Dlatego warto czasami zagłębić się w życiorysy innych ludzi, żeby odnaleźć w nich nasze odbicie i osobiste przesłanie. Dziedzictwo kulturowe, które otrzymujemy, nie jest tylko darem na przechowanie, trzeba do niego dorosnąć i wzbogacać własnym dorobkiem…

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (1)