15 lutego 2018, 10:11
Felieton: Premier osaczony przez własną partię

Źle się dzieje w państwie brytyjskim. Służba zdrowia jest w permanentnym stanie kryzysu. Ordynatorzy szpitalni i doktorzy wysyłają otwarte listy domagając się nowych inwestycji. Brakuje funduszy na utrzymanie wielu domów starców. Nadchodzi dodatkowy kryzys przy fundowaniu państwowych emerytur przy rosnącej ilości osób w wieku emerytalnym.

Rośnie ilość osób bezdomnych, a wiele rodzin skazanych jest na przebywanie wieloletnie w hostelach bez własnego stałego dachu nad głową. A do tego wzrasta zadłużenie państwa i zadłużenie dużej proporcji społeczeństwa. Większość osób młodych nie stać będzie na kupno własnego mieszkania kiedykolwiek w swoim życiu. Zbankrutowała firma Carillion, druga największa firma budowlana, która zatrudniała prawie 40.000 osób, mimo że była szczególnie faworyzowana przez rząd przy strategicznych projektach. Rośnie dramatycznie ilość napadów na ulicach brytyjskich miast przy użyciu broni palnej czy noży. Służby bezpieczeństwa grożą, że mogą nastąpić dalsze zamachy ze strony fanatyków islamskich. Były szef sztabu armii twierdzi, że brytyjskie siły zbrojne nie będą w stanie sprostać prowokacyjnemu atakowi ze stron wojsk rosyjskich. Wisi nad społeczeństwem poczucie klęski i obawy o przyszłość.

No i do tego doszedł cały problem Brexitu narzucony krajowi przez słabo poinformowany elektorat w referendum, który opętał kraj jak huragan, przed którym nawet wybitniejsi zwolennicy pozostania w Unii ugięli się zgadzając na jakąś formę odejścia. Brexit ostatecznie pogłębił już długo istniejące i głęboko zakorzenione podziały zarówno w społeczeństwie i w rządzącej partii konserwatywnej.

Konserwatyści uważają, że Wielka Brytania potrzebuje rządu, który będzie mógł z wizją i odwagą podjąć walkę z powyższymi problemami, wykazując że się odbił wreszcie od zestarzałej już polityki stałego zaciskania pasa. Lecz wiedzą, że większość potencjalnych wyborców poniżej wieku 40 lat, zdecydowanie szuka radykalniejszego rozwiązania. Według sondaży mogą nawet się godzić na zwiększone opodatkowanie dla służby zdrowia, przymusowe wykupienie tysiąca pustych mieszkań, zwiększone zadłużenie państwa i przejęcie administracji kolei i usług energetycznych przez państwo. Tego właśnie oferuje społeczeństwu szef opozycji Corbyn. Dla Torysów jest to nie do przyjęcia. Potrzebują więc innego rozwiązania którego może im tylko dostarczyć jakaś charyzmatyczna osoba na czele rządu. A jak nie jest stanie odegrać tą rolę obecny lider, to trzeba będzie znaleźć innego.

Nie jest prawdą, że Theresa May nie miała wizji. Przekazała społeczeństwu i partii swoją wizję, gdy obejmowała funkcję premiera po odejściu Camerona. Określiła wynik referendum jako „cichą rewolucję” osób pokrzywdzonych przez ówczesną politykę gospodarczą. Na pierwszym zjeździe swojej partii w październiku 2016 mówiła, że jest obowiązkiem rządu interweniować w gospodarce, kiedy system jest niewydajny, na przykład w budowaniu wystarczającej ilości mieszkań, czy w modernizowaniu internetu, czy kontrolowaniu cen dostarczycieli energii (gdy to samo proponował trzy lata wcześniej przywódca Labour, Ed Miliband, Torysi okrzyknęli go „marksistą”). Mówiła o potrzebie wyciągnięcia pomocnej ręki aby zapobiec „palącej niesprawiedliwości” wobec mniejszości narodowych i białych rodzin robotniczych, którzy winni mieć to samo prawo do postępu społecznego co mają klasy średnie. Twierdziła że nie można tylko polegać na wierze w „indywidualizm i własną korzyść”. Trudno traktować te poglądy jako ortodoksyjne konserwatywne myślenie, które normalnie jest oparte na ograniczeniu roli rządu w gospodarce rynkowej. Nie mając jednak wówczas alternatywnego wyboru Partia Konserwatywna musiała przełknąć tę wizję tzw. „Great Meritocracy”. A społeczeństwu brytyjskiemu ta spokojna progresywna wizja nawet się spodobała. Wewnątrz Partii Pracy wrzała wówczas wewnętrzna wojna o władzę między Corbynem a bardziej umiarkowanymi posłami, więc alternatywy nie było.

Poza tym społeczeństwo przeżywało jeszcze szok dezorientacji po własnej decyzji w referendum unijnym i czuło się bardziej bezpieczne pod ogólnikowym hasłem premier May, że „Brexit to Brexit”. W ten sposób, jako dotychczasowy zwolennik pozostania w Unii, Theresa May chciała również zdobyć zaufanie tej części elektoratu, które głosowało za Brexitem. Na skutek tego zwrotu kierunku musiała wiecznie oglądać się za siebie, aby upewnić się że wciąż posiada poparcie tych najbardziej zagorzałych Brexitowców w Partii Konserwatywnej. Musiała przemawiać z takim samym żarem jak oni. Wobec tego jej postawa wobec Unii nie była kwestią stałego przekonania, a raczej pozy, aby utrzymać konsensus wewnątrz swojej skłóconej partii i skłóconego rządu. Na zewnątrz odgrywała rolę „żelaznej damy” walczącej o suwerenność polityczną i prawną, a wewnątrz musiała się słaniać przed ciosami to jednej strony, a to drugiej.

Jej oryginalna wizja nie przetrwała wyborów w ubiegłym roku. Okazała się za mało przekonywująca i jako kandydat, i jako premier. A wynik tak osłabił jej partię i ją samą, że nie miała już szansy narzucić swoje woli inaczej niż przez apelowanie o lojalność wobec niej w czasie burzliwych sporów, które ją otaczały. Dotychczas każda decyzja jej rządu uzależnia się od unikania podziałów i szukania konsensusu osób, które mają jaskrawo odmienne poglądy, a najbardziej dotyczyło to kwestii odejścia od Europy. Od maja ubiegłego roku jej rząd błąka się od jednego kryzysu do drugiego, podejmując decyzję w ostatniej chwili i nie dając jej możliwości oddechu na stworzenie nowej wizji dla swojego premierostwa. Mimo stałych upokorzeń wciąż uporczywie trzyma w ręku ster. A jej główni ministrowie wciąż bezkarnie prowadzą własną politykę opartą na oświadczeniach prasowych, czy wypowiedziach w parlamencie, które rząd musi potem wyjaśniać komentarzem czy wręcz korygować. Torysi są już zmęczeni. Wiedzą że każdy nowy krok w kierunku niezgody wzmacnia tylko szanse ewentualnej utraty poparcia w parlamencie, wywołania nowych wyborów i ewentualnego zwycięstwa dla Corbyna.

Lecz jak tu doprowadzić do rezygnacji nieszczęsnej pani premier bez wywołania tej „wojny domowej”, która mogłaby ewentualnie zniszczyć ich partię? Szczególnie kiedy nie ma odpowiedniego kandydata, który mógłby ją zastąpić? Oczywiście każdy poseł ma swojego kandydata. Zamachowcy już ostrzą noże. Już znaczna grupa posłów złożyła wniosek do Sir Graham Brady, prezesa komisji odgrywającej rolę rady klubu parlamentarnego konserwatystów (tzw. komitet roku 1922). Ale poza samym prezesem tej rady nikt nie wie ile podpisów już złożono. Wiadomo jedynie że ta liczba będzie ujawniona, gdy przekroczy statutowy próg 48 posłów, wystarczający do ogłoszenia nowych wyborów przywódcy w partii.

Teoretycznie największe szanse mogliby mieć ministrowie spraw wewnętrznych Amber Rudd i spraw zagranicznych Boris Johnson. Pierwsza, dotychczas lojalna wobec Theresy May, reprezentuje głos tych posłów którzy chcą uzyskać „miękki” Brexit, czyli przynależność do ograniczonej strefy bezcłowej z Unią, ale z możliwością załatwienia oddzielnych umów handlowych pozaunijnych. Natomiast Boris Johnson, stronnik twardego Brexitu, wykazuje ciągłe próby zaszantażowania Theresy May, przez publiczne deklaracje poprzedzające kolejne spotkania gabinetu gdzie stara się narzucić swoją własną wersję odejścia. Chce aby Wielka Brytania miała zapewnioną wolną rękę do innych umów międzynarodowych, i pełnego uniezależnienia od Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, nawet jeżeli to oznacza wprowadzenie cła na towary brytyjskie i europejskie. Johnson w przeszłości, gdy był burmistrzem Londynu, wykazał, że ma poparcie wśród części elektoratu labourzystowskiego.

Wśród innych kandydatów jest jeszcze skrajnie prawicowy młody „twardy” Brexitowiec, Jacob Rees-Mogg, który oskarża pracowników w ministerstwie finansów o okłamywanie społeczeństwa swoimi negatywnymi prognozami; ambitny nowo mianowany minister obrony Gavin Williamson, który walczy o zwiększenie uszczuplonego budżetu na brytyjskie siły zbrojne i rezolutna pro-unijna szefowa szkockich konserwatystów Ruth Davidson, której głównym mankamentem obecnie jest jej brak mandatu poselskiego w parlamencie w Westminster. A na tym nie kończy się wcale lista potencjalnych kandydatów, z których każdy reprezentuje inną wizję i inną opcję polityczną w sprawie negocjacji z UE.

W tym tygodniu, rząd pod nowym naciskiem negocjatorów unijnych i organizacji przemysłowych, musi wreszcie określić w którym kierunku idzie. Nie może już być jakiegoś kompromisu pisanego na wodzie. Czy Wielka Brytania pozostaje w Unii Celnej lub podobnej strukturze, czy odcina się od bezcłowego handlu z krajami Unii? Jeżeli na zebraniu gabinetu w tym tygodniu Theresa May nie będzie mogła wreszcie podjąć tej decyzji, musi zrobić to ktoś inny. Albo nowy lider, albo parlament.

Tekst: Wiktor Moszczyński

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (1)

  1. Przez dobre trzy akapity nie wiadomo o jakim premierze mowa. „Premier osaczona” pomogłoby mi dużo bardziej…