15 stycznia 2018, 09:11
Felieton: Styczniowy blues
W Nowy Rok lubimy wchodzić powoli, budząc się niechętnie po świątecznych i sylwestrowych szaleństwach. Chcemy tylko miłych słów, spełnienia życzeń i dobrych nowin na przyszłość. Odwdzięczamy się tym samym. Jest też druga, mniej przyjemna strona stycznia.

Ciemno, mroźno, do wiosny daleko, a do tego dawno już prysł entuzjazm, który udzielił nam się w okresie świątecznym. Do kolejnej wypłaty daleko, a pieniądze, które dostaliśmy w grudniu są już tylko mglistym wspomnieniem. Dopadają nas szare realia.

Rok 2018 rozpoczął się w Wielkiej Brytanii normalnie – podwyżką cen biletów za przejazdy metrem i pociągiem. Tak jest co roku i jak co roku zgrzytamy zębami, patrząc na szybsze tempo ucieczki pieniędzy z karty Oyster. Theresa May przekonywała w telewizyjnym wywiadzie, że podniesienie cen biletów o, średnio, 3,4% jest konieczne, gdyż pieniądze są potrzebne na nowe inwestycje. Rok 2018 „zafundował” nam dodatkową rozrywkę – strajk kolei, do którego przystąpili pracownicy aż pięciu firm przewozowych. Pociągi ponoć jeździły na większości tras, ale było ich znacznie mniej niż zwykle. Zdjęcia przepełnionych wagonów mówiły same za siebie. Podobno strajkujący związkowcy uważają, że bezpieczeństwo na kolei jest zagrożone zmianami, jakie próbuje się wprowadzić. Z pewnością w dni strajkowe nie było bezpieczniej.

W pierwszych dniach stycznia przychodzi też list, przypominający o terminie składania oświadczeń podatkowych – do 31 stycznia jest coraz bliżej. Oczywiście, dotyczy to tylko tych, którzy rozliczają się sami i odkładają niechciane decyzje na ostatnią chwilę. Takich jest wielu.

Jak co roku, okazało się, że państwowa służba zdrowia nie radzi sobie ze zwiększoną liczbą osób chorych na zwykłe przeziębienia i grypę. W szpitalach zapanował chaos – odwołano wiele operacji, a na oddziałach wypadkowych czekanie przeciągało się do wielu godzin. Trzeba być zdrowym, aby to wytrzymać. Skąd wzięły się problemy? Do szpitali zgłosiło się w tym roku o 20% więcej pacjentów w nagłych przypadkach niż miało to miejsce rok temu. Minister zdrowia Jeremy Hunt przepraszał pacjentów. Nie obiecał niczego konkretnego.

Potrafi jednak dobrze obiecywać – w prywatnej rozmowie z Theresą May, gdyż – jak twierdzą komentatorzy – miał stanąć na czele ministerstwa biznesu, energii i strategii przemysłowej, ale przekonał panią premier, że ma znakomite pomysły na uzdrowienie chorej służby zdrowia. Leczy ją już od pięciu lat. Z widocznym skutkiem. To za jego rządów doszło do strajku młodych lekarzy, którzy nie chcieli podpisać nowego kontraktu. Sprawa oparła się o Sąd Najwyższy – przegrali lekarze. Nowy kontrakt został im narzucony.

Jeremy Hunt nie jest jedynym ministrem, który nie zaakceptował propozycji pani premier. Z rządu odeszła Justine Greening minister edukacji – nie zgodziła się na objęcie Ministerstwa Pracy i Emerytów. Jej miejsce zajął Damian Hinds, do tej pory pełniący funkcję jednego z sekretarzy stanu w Ministerstwie Pracy i Emerytur.

Obecna rekonstrukcja rządu jest chyba większa niż ta, której dokonała Theresa May po wyborach w maju ub. r. Są to jednak zmiany obejmujące mniej znaczące ministerstwa – departamenty spraw wewnętrznych, zagranicznych i finansów pozostały w tych samych rękach. Istotna jest natomiast zmiana na stanowisku ministra ds. Irlandii Północnej – 47-letnia Karen Bradley znana jest jako osoba o ciętym języku, stanowcza i bojowa; to cechy z pewnością potrzebne na tym stanowisku, które nabrało na znaczeniu w związku z negocjacjami brexitowymi i kontrowersjami w kwestii granicy oddzielającej Irlandię Północną od republiki irlandzkiej. Przy okazji wymiany ministrów, także na niższych szczeblach, nowe osoby pojawiły się w zarządzie Partii Konserwatywnej.

Problemy, z jakimi borykała się Theresa May pokazują wyraźnie, że zmiany w rządzie nie są łatwe i nie wszystko zależy od premiera, który musi się liczyć z ambicjami poszczególnych osób, a także zwracać uwagę na to, czy lepiej mieć swoich potencjalnych oponentów w rządzie czy poza nim. Szczęśliwie w brytyjskim wydaniu zmiany rządowe, tym razem wymuszone przez dymisję wicepremiera Damian Greena, który – jak się okazało – był skąpy w ujawnieniu prawdy związanej z kompromitującymi materiałami pornograficznymi, jakie znaleziono na komputerze jego współpracowników, odbywają się szybko. Nie oznacza, że bezboleśnie.

Czy możemy mieć nadzieję, że przywrócony ład na kolei i w rządzie zapewni dobrą drugą połowę miesiąca? Może i tak. Trzeba jeszcze tylko przetrwać najbliższy poniedziałek, zwany Blue Monday. To ponoć właśnie trzeci poniedziałek stycznia jest najbardziej depresyjnym dniem w roku. Termin ten wymyślił w 2004 roku Cliff Arnall, psycholog Cardiff University. Wyznaczał on datę najgorszego dnia roku za pomocą wzoru matematycznego uwzględniającego czynniki meteorologiczne (krótki dzień, słabe nasłonecznienie), psychologiczne (niedotrzymania postanowień noworocznych) i ekonomiczne (czas, który upłynął od Bożego Narodzenia powoduje, że kończą się terminy płatności kredytów związanych z zakupami świątecznymi). Choć Arnall został wyśmiany przez naukowców, także ze swej własnej uczelni, to lekarze przyznają, że właśnie w trzeci poniedziałek stycznia mają największą liczbę pacjentów skarżących się na pogorszenie nastroju. Czy jest na to lekarstwo? Sportowcy twierdzą, że najlepiej jest trochę pobiegać, a psychologowie radzą, że własne samopoczucie poprawimy gdy będziemy dla i innych sympatyczni i życzliwi, a przy tym uśmiechnięci.

Oby do wiosny.

Julita Kin

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Julita Kin

komentarze (0)

_