21 listopada 2017, 09:48 | Autor: admin
Rekonstruując historię
Składanie deaktywowanej broni daje dużo satysfakcji, ale może być też przyczyną niespodziewanych wydarzeń. Tak jak wtedy, kiedy w mieszkaniu odwiedzili mnie antyterroryści – mówi Daniel Wysocki w rozmowie z Piotrem Gulbickim.

 Broń deaktywowana, czyli…

– …taka, która została pozbawiona cech użytkowych. Deaktywacji dokonują uprawnione do tego zakłady, na przykład w Londynie czy Birmingham, wystawiając specjalne certyfikaty na każdą część bądź egzemplarz.

To gratka dla kolekcjonerów.

– A także osób zajmujących się rekonstrukcjami historycznymi. Zakup całej broni wiąże się ze sporym wydatkiem, natomiast składanie jej z komponentów wychodzi znacznie taniej, w moim przypadku z reguły w granicach 250 funtów. Dlatego zacząłem się w to bawić i na dobre połknąłem bakcyla. Z czasem coś, co miało być tylko dla mnie, okazało się pożyteczne również dla innych. Obecnie naprawiam, konserwuję i składam broń dla kolegów z Grupy Rekonstrukcji Historycznej „First to Fight”, do której sam należę. Sformatowałem już ponad 30 sztuk, od pistoletów, do karabinów – zarówno powtarzalnych, jak i maszynowych.

To pracochłonne zajęcie.

– Wszystko zależy od dostępu do części i czasu jakim dysponuję, bo robię to hobbystycznie, poza pracą zawodową. Skompletowanie oryginalnych komponentów trochę trwa, podzespoły muszą spełniać wymogi i być zgodne z brytyjskim prawem.

Średnio złożenie całego egzemplarza zajmuje mi od jednego do czterech miesięcy, chociaż przy ręcznym granatniku przeciwpancernym typu PIAT pracuję już drugi rok. Ale ten egzemplarz generuje znacznie większe pieniądze, rzędu 4-5 tys. funtów.

To dla mnie kolejne wyzwanie, za to z dużym sentymentem wspominam moją pierwszą robótkę – karabin SMLE. Deaktywowaną lufę z zamkiem, która wymagała gruntownego czyszczenia z rdzy i ponownego oksydowania, kupiłem w sklepie z militariami, a drewno do kolby i łoża zamówiłem przez internet w USA. I przystąpiłem do działania – bejcowania i lakierowania drewna, potem ponownego czyszczenia, konserwacji oraz dodania tak zwanych obić. Po trzech miesiącach cacko było jak nowe. Nie byle jakie, bo egzemplarz pochodzi z 1939 roku i został wykonany przez zakład w Birmingham. To karabin używany jeszcze przed I wojną światową, a w niektórych krajach nawet do lat 70. ubiegłego stulecia. Znajdował się między innymi na wyposażeniu Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich w Tobruku, a dzisiaj służy mi w rekonstrukcjach.

Później były kolejne projekty – pistolet maszynowy Thompson i karabin Lee Enfield.

Praca zaczyna się od złożenia sucho.

– A potem jest czyszczenie, bejcowanie, oksydowanie, smarowanie, skręcanie i… gotowe. Oksydowanie to zabezpieczenie broni. Kiedyś gotowało się ją w gorącym oleju, a teraz można to robić chemicznie, na zimno. Na model kładzie się płyny, zmywa, a ten pod ich wpływem czernieje. Tę czynność powtarza się kilkakrotnie, aż do uzyskania głębokiej czarnej oksydy, co chroni przed działaniem środków zewnętrznych – wilgoci, tłuszczu, deszczu.

Jaki jest twój największy sukces?

– Odnowienie wykrywacza min, z oryginalną tabliczką znamieniową informującą o tym, że jest to polski wynalazek. Przypadkowo znalazłem go w sklepie internetowym, a ze względu na swój wiek (75 lat), był mocno zniszczony. Pracowałem nad nim, łącznie z wymianą lamp, cztery tygodnie i teraz wygląda jak nowy.

Dużo osób para się tą branżą?

– Trudno powiedzieć, ja osobiście nie znam zbyt wielu. Natomiast w moim przypadku wiąże się to z innymi zainteresowaniami i jest ich uzupełnieniem. Zawsze miałem sentyment do naszej narodowej historii i polskiego oręża, już w szkole podstawowej w rodzinnym Włocławku miałem pod opieką izbę pamięci, w której po raz pierwszy zetknąłem się z granatem, kaburą od pistoletu P-08 i pozbawionym zamka powojennym Mosinem.

Brałem udział w konkursach historycznych (w 1983 roku zająłem trzecie miejsce w Polsce, gdzie motywem przewodnim była Odsiecz Wiedeńska) i zawodach „Sprawni jak żołnierz”, a potem, w liceum, zostałem przewodniczącym Ligi Obrony Kraju, dzięki czemu miałem dostęp do magazynu broni. Do tego dochodziła działalność w zuchach, harcerstwie oraz aeroklubie – w sekcji szybowcowej i spadochronowej.

Intensywny czas.

– Nie nudziłem się. Natomiast klamrą, która to wszystko spinała, był fakt, że mój wujek służył w wojskach lotniczych, gdzie pracował jako mechanik. Do dziś pamiętam emocje, kiedy po raz pierwszy czyściłem jego pistolet – składałem, rozkładałem, przeładowywałem. Dużo się wtedy nauczyłem, ale z bronią miałem do czynienia również na zawodach z przysposobienia obronnego, a później w wojsku.

W służbie zasadniczej?

– Zawodowej. Skończyłem dwa kierunki studiów – informatykę w organizacji i zarządzaniu przedsiębiorstw na Uniwersytecie Szczecińskim oraz organizację i zarządzanie przedsiębiorstw budowlanych na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, po czym, po zaliczeniu kursu oficerskiego, jako podporucznik znalazłem się w wojsku. Tam miałem możliwość wyżycia się dzięki dostępowi do różnych rodzajów broni, które w owym czasie były nieosiągalne dla przeciętnego obywatela. Jednak w 1995 roku, po trzech latach w armii, z różnych względów, głównie rodzinnych, odszedłem do cywila. Pracowałem w kilku firmach, a 10 lat później wylądowałem w Leicester. Chciałem trochę zarobić i wrócić do kraju, jednak ostatecznie zostałem na Wyspach.

Dzięki znalezieniu dobrej pracy?

– Z nią na początku było ciężko. Przez 1,5 miesiąca nie mogłem trafić na nic ciekawego, za to zacząłem chodzić do lokalnej biblioteki, gdzie przypadkowo odkryłem dużo książek dotyczących Polski, między innymi o 2 Korpusie. Natomiast w Klubie Polskim poznałem kombatantów, którzy walczyli na różnych frontach II wojny światowej. Możliwość obcowania z tymi ludźmi, świadkami historii, była niezwykle budująca, co bardzo pomogło mi w tym trudnym okresie. Z czasem sprawy zawodowe też się wykrystalizowały – zatrudniłem się w fabryce Walkers Deli i pracuję tam do dziś. Zaczynałem jako rozbieracz mięsa, później zostałem szefem zespołu, a teraz jestem kontrolerem jakości.

I przyszedł czas na składanie broni?

– Musiałem trochę ogarnąć sytuację, by wreszcie móc wrócić do tego, co naprawdę mnie pasjonuje. A impulsem do działania był łuczek, czyli czerwona naszywka na ramieniu munduru z napisem „Poland”, którą kupiłem przez internet. Podczas załatwiania tej transakcji dowiedziałem się, że na Wyspach działa polska Grupa Rekonstrukcji Historycznej „First to Fight”, do której wstąpiłem w 2013 roku i stałem się w niej kimś w rodzaju rusznikarza.

Jednocześnie wziąłem sobie za punkt honoru skompletowanie munduru polskiego żołnierza, tak zwanego battle dress, i zbieranie pamiątek związanych z udziałem Polaków w II wojnie światowej. Dziś mam całkiem pokaźną kolekcję, a rodzina się śmieje, że potrzeba na nią drugiego domu – szafy są pełne mundurów, jest wystawka hełmów i innych nakryć głowy, a broń spoczywa w stalowych skrzyniach.

Jest się czym pochwalić.

– Lubię cieszyć wzrok tym widokiem, ale motywowało mnie również to, że wielu Anglików bardzo mało wie o wkładzie naszych rodaków w zwycięstwo aliantów. Jeśli cokolwiek kojarzą to tylko pilotów, a o innych formacjach nie mają pojęcia. Ba, podobnie jest w przypadku polskich dzieci wychowywanych na Wyspach, dlatego dotarcie do nich z przekazem o tym, jak było naprawdę, stanowiło dodatkowy impuls. Miałem wykłady o historii w polskich szkołach sobotnich, wystawiałem swoje zbiory na piknikach i spotkaniach, regularnie uczestniczę w zlotach, podczas których razem z kolegami rekonstruujemy bitwy i operacje sprzed lat.

Czasami trudno to wszystko pogodzić ze względu na obowiązki rodzinne i zawodowe, ale daję radę. A szczególną satysfakcję mam kiedy któryś z moich „składaków” zostanie pozytywnie zweryfikowany przez kombatanta, przypominając mu lata młodości i zachęcając do wspominania dawnych dni.

„Zweryfikowali” cię też antyterroryści.

– Był 2007 rok. Do domu, w którym mieszkałem, przyszedł człowiek do kontroli liczników, a kiedy wchodził do pokoju na stole leżała replika karabinka AKMS. Niedługo potem zadzwonił telefon i usłyszałem w słuchawce, że jesteśmy otoczeni przez policję i mamy wychodzić pojedynczo z rękami w górze. Zamknięto całą ulicę, naprzeciw okna zaparkował pojazd opancerzony, na dachach ulokowali się snajperzy, a pod drzwiami czekał gotowy do akcji oddział szturmowy. Moja żona, dwóch kolegów i ja zostaliśmy skuci w kajdanki i przewiezieni do aresztu pod zarzutem nielegalnego posiadania broni automatycznej. Po pięciu godzinach sprawa się wyjaśniła, przeproszono nas i wypuszczono na wolność informując, że akcja była spowodowana zgłoszeniem obywatelskim.

Ale miałeś broń legalnie.

– Jasne. Problem polegał na tym, że wówczas nie było jeszcze prawnych uregulowań dotyczących replik, które zresztą niedługo potem wprowadzono. Nie figurowałem w systemie, dlatego policja nie mogła zweryfikować zgłoszenia. Obecnie, zgodnie z przepisami, składaniem deaktywowanej broni może się zajmować praktycznie każdy, jedynym warunkiem jest ukończenie 18 lat życia…

 

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_