15 listopada 2017, 10:03 | Autor: admin
W ringu jestem zwierzakiem, a poza nim Kubusiem Puchatkiem
Jest pierwszym Polakiem, który wywalczył ten tytuł. – Mam nadzieję, że będzie to przełom w mojej sportowej karierze, otwierający drzwi do kolejnych sukcesów – mówi Marek Laskowski, zawodowy mistrz Szkocji w boksie w wadze lekkiej, w rozmowie z Piotrem Gulbickim.

To twój największy triumf na profesjonalnym ringu…

– …na który musiałem solidnie zapracować. Walkę z Andrew Mackayem wcześniej dwukrotnie przekładano, a kiedy w końcu się odbyła, sędziowie orzekli remis, chociaż według obserwatorów byłem lepszy. Dopiero w rewanżu, do którego ponownie doszło na terenie rywala w Glasgow, nie było złudzeń i wygrałem po dziesięciu rundach w stosunku 98:92.

Bezproblemowo.

– Wbrew pozorom wcale nie była to taka łatwa walka, Andrew boksował bardzo ambitnie, ale tego dnia nie miał zbyt wiele do powiedzenia. Ta wygrana jest ukoronowaniem mojej dotychczasowej drogi i mam nadzieję, że w jakiś sposób natchnąłem nią rodaków zakotwiczonych na Wyspach do działania oraz tworzenia pozytywnego wizerunku naszej diaspory w oczach tutejszych mieszkańców. Jestem pierwszym Polakiem, który został zawodowym mistrzem Szkocji w boksie i wierzę, że ten tytuł otworzy przede mną możliwość wypłynięcia na szersze wody.

Już dostałeś ciekawą propozycję pojedynku z czołowym polskim lekkim Damianem Wrzesińskim na dużej gali w Częstochowie. Impreza odbędzie się 18 listopada, a głównym gwoździem programu będzie starcie byłego mistrza świata Tomasza Adamka z Fredem Kassim.

– To duża szansa i poważne wyzwanie, gdyż w przypadku dobrej postawy moje notowania znacznie pójdą w górę. Dodatkowym smaczkiem jest fakt, że po raz pierwszy na zawodowstwie zaprezentuję się przed krajową publicznością, gdyż dotąd walczyłem tylko na Wyspach.

Ale bokserską przygodę zaczynałeś w kraju.

– Dokładnie we wrocławskiej Gwardii, do której trafiłem jako 15-latek i walczyłem w jej barwach w latach 2003-2009. W czterech kategoriach wagowych: od piórkowej, przez lekką i półśrednią, aż po lekkośrednią.

Boks był dobrą szkołą życia, utemperował mój temperament, przez który często wpadałem w kłopoty. Byłem zadziornym i agresywnym gnojkiem, ale trening i walka nauczyły mnie dyscypliny oraz szacunku, kształtując trudny charakter.

Rodzice byli zadowoleni?

– Mamy nie pamiętam, zmarła w wyniku zatrucia czadem, kiedy miałem dwa lata. Mnie i starszą siostrę wychowywał tata, który ciężko pracował, żeby zapewnić nam byt. Na pewno cieszył się z moich bokserskich sukcesów, a tych trochę się nazbierało – byłem mistrzem Dolnego Śląska, zdobyłem brązowy medal na młodzieżowych mistrzostwach Polski, wygrałem kilka turniejów w kraju i za granicą. Miałem jednak pecha, bo przegrałem sporo walk, w których byłem lepszy, jednak sędziowie orzekali inaczej. Z tego powodu kilka razy myślałem o zawieszeniu rękawic na kołku i skończeniem z boksem, ale jakoś przez to przebrnąłem i ciągle walczę. W gronie amatorów stoczyłem około 110 pojedynków, z czego wygrałem ponad 70.

Jednak zdecydowałeś się wyemigrować z kraju.

– Pomysł narodził się dość niespodziewanie. Ukończyłem służbę przygotowawczą w Szkole Policji we Wrocławiu i planowałem zostać w tej formacji, ale chcąc być razem z moją ówczesną dziewczyną, która w wyniku wymiany studenckiej dostała się na uniwersytet w Aberdeen, rzuciłem wszystko i w 2009 roku razem wyjechaliśmy do Szkocji. Na początku było kiepsko, nikogo tu nie znałem, nie mówiłem po angielsku, a w kieszeni miałem niespełna 100 funtów, jednak z czasem wszystko się jakoś ułożyło, chociaż nasze drogi się rozeszły. Poznałem nowych ludzi, teraz mam dwóch synów, będących owocem mojego związku ze Szkotką – 5-letniego Brendena i o trzy lata młodszego od niego Reyhana. Obaj są moim oczkiem w głowie, chcę być dla nich przykładem do naśladowania.

Jako sportowiec?

– Też, ale przede wszystkim jako człowiek. W Szkocji mogłem spełnić swoje marzenia o boksowaniu na ringach zawodowych i w 2012 roku podpisałem profesjonalny kontrakt. Niby miałem już spore doświadczenie pięściarskie, ale to jednak trochę inny sport – walki są dłuższe, jest więcej rund, większe znaczenie ma przygotowanie fizyczne i kondycja. Ogólnie jest trudniej, ale właśnie taki styl mi odpowiada. Początkowo moim menedżerem był Tommy Gilmour, a kiedy w marcu bieżącego roku przeszedł na emeryturę, związałem się z Davidem McAllisterem z Northern Sporting Club, pod którego skrzydłami również trenuję.

Intensywnie?

– Różnie, w zależności od tego, ile czasu zostało do walki. Na sali staram się być przynajmniej cztery razy w tygodniu, a w okresie przedstartowym prawie codziennie. Do tego dochodzi bieganie i ćwiczenia we własnym zakresie.

Trudno utrzymać się tylko z boksu.

– Na etapie, na jakim obecnie się znajduję, jest to praktycznie niemożliwe, no chyba, że ma się własnych sponsorów. Ja nie mam, więc muszę łączyć treningi z pracą. Jestem zatrudniony na cały etat jako kierowca wózka widłowego, operator maszyn oraz pomocnik na złomowisku. Śmieję się, bo to taki murarz, tynkarz i akrobata w jednym. Może kiedyś się to zmieni i będę mógł się skupić tylko na treningu.

Ale nie walczysz za darmo.

– No nie, w końcu to boks zawodowy. Otrzymuję różne gaże, w zależności od przeciwnika, ilości rund, miejsca walki. Z każdej wypłaty odciągane są pieniądze dla promotora i ludzi z narożnika, a ja dostaję to, co zostaje z podstawy. Za pierwszą walkę było to 600 funtów, później przez kilka następnych w granicach 600 – 1500, a najwięcej zarobiłem za starcie ze Stevenem Lewisem – 2950 funtów.

Jednak pieniądze nie są dla mnie najważniejsze, walczę, bo lubię. Boks jest pięknym, ale zarazem niewdzięcznym sportem i właśnie dlatego jest taki pociągający. Zanim się wejdzie do ringu trzeba przejść przez masę wyrzeczeń i poświęceń, które nie zawsze mają odzwierciedlenie w ringu. Wystarczy przypadkowy cios, albo kontuzja i całe przygotowania, wiążące się z litrami potu przelanymi na treningach, idą w łeb. Ja lubię się sprawdzać i stawiać czoła wyzwaniom, a najlepszą nagrodą jest satysfakcja po dobrym pojedynku i szacunek ze strony kibiców.

Twój zawodowy rekord to 9 wygranych, 8 porażek i 2 remisy.

– Może nie jest rewelacyjny, ale to są tylko liczby, które nie oddają prawdziwego obrazu i sportowej wartości. Bilans jest taki, ponieważ nie dobierałem sobie przeciwników i od początku przygody z boksem zawodowym byłem rzucany na głębszą wodę. Walczyłem z rywalami na ich terenie, akceptowałem wielorundowe starcia nawet jeśli miałem mało czasu na przygotowanie się do nich. Nigdy nie odmówiłem wyjścia do ringu, przyjmę wyzwanie od każdego i myślę, że właśnie tak powinno być. Tymczasem wielu zawodnikom dobiera się rywali i sztucznie pompuje rekord, żeby mogli długo zachować czyste konto. Weryfikacja ich rzeczywistych umiejętności bywa brutalna – albo ciągnięci za uszy przez sędziów i promotorów ledwo wygrywają z przeciętniakami, albo dostają lanie i wtedy balon pęka. Obierając moją drogę, boksując z każdym i wszędzie, przynajmniej wiem w jakim jestem miejscu i na co mnie stać.

Walka o mistrzostwo Szkocji była najtrudniejsza w twojej karierze?

– Powiedziałbym, że najbardziej spektakularna, ale znacznie bardziej niewygodny niż Andrew Mackay był niepokonany do dziś Steven Lewis, z którym skrzyżowałem rękawice w czerwcu 2016 roku w Liverpoolu. To był jeden z tych pojedynków, których nie powinienem był brać – co zresztą powiedział mój trener, kiedy zobaczył Stevena na ważeniu. Był znacznie większy i silniejszy ode mnie, a do tego boksował u siebie. Czułem każdy jego cios przyjęty nawet na gardę czy ramiona, naprawdę miał czym uderzyć. Ostatecznie sędzia przerwał walkę na pół minuty przed ostatnim gongiem, co – nie ukrywam – mocno mnie zaskoczyło i zdenerwowało zarazem, bo ani nie byłem liczony, ani poważnie sponiewierany w ringu. Owszem i tak bym przegrał, ale na punkty, a tak zanotowałem pierwszą i jedyną porażkę przed czasem.

Ale nie załamałeś się.

– Wręcz przeciwnie. Jestem uparty, zawzięty i łatwo się nie poddaję. Ciężko i sumiennie trenuję, co jest moim atutem, ale z drugiej strony czasami wydaje mi się, że wiem lepiej od trenera co należy robić, nie słucham rad i podpowiedzi, a to nie wychodzi mi na dobre. Ale pracuję nad tym i cały czas uczę się na własnych błędach. Koledzy mówią, że między linami zachowuję się jak zwierzak, a poza nim jak Kubuś Puchatek. W codziennym życiu jestem spokojnym, pogodnym człowiekiem, zawsze potrafię dogadać się z ludźmi.

Wzorujesz się na kimś?

– Jest wielu wspaniałych bokserów, którzy są dobrzy w różnych elementach sztuki pięściarskiej – obronie, ataku, pracy na nogach. Od każdego z nich można coś podłapać, ale przyznam, że w wolnych chwilach nie oglądam zbyt dużo boksu. Mam go wystarczająco, jak sam trenuję…

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_