10 lutego 2017, 13:10 | Autor: admin
Człowieczy los (1)
Janina Tomaszewska urodziła się na Kresach nieopodal Stanisławowa w małej miejscowości Rypne, gdzie stacjonował jej ojciec Jan – inżynier zatrudniony w francuskiej firmie „Alfa” poszukującej w Polsce złóż ropy naftowej. Tak było do wojny. Dziesiątego lutego 1940 roku niespełna czteroletnia Janka wraz z całą rodziną została deportowana na wschód:

– Wieczór przedtem ojciec i szwagier przygotowywali się do przekroczenia granicy rumuńskiej i właściwie przyszli się pożegnać – opowiada pani Janina. – Może to zarządzenie losu, że dzięki temu byliśmy na wywózce razem. W nocy przyszli Sowieci i kazali się pakować, ładować na sanie. Jeden z nich, kiedy zobaczył maszynę do szycia Singera powiedział dosłownie: – Tam gdzie wy jedziecie ona wam się przyda…

Zabrano nas saniami do stacji kolejowej Hołyń skąd pociągiem dotarliśmy do Lwowa gdzie była przesiadka na szerokie tory i wagony do Archangielska. Jazda trwała cztery tygodnie. Docelowo był to posiołek Szyszagowo, dawniej więzienie dla rosyjskich zbrodniarzy. Pamiętam, że na jednej ze stacji węzłowej ojciec wyszedł z wagonu poszukać chleba, czegoś do jedzenia… I nagle nasz pociąg odjechał. Trzy dni później na innej stacji – cudem przecież – się spotkaliśmy!

Na posiołku byliśmy razem: ojciec chodził rąbać tajgę, mama – dzięki wspominanej maszynie – przerabiała ludziom ubrania. I każdego ranka za tę pracę dostawała szklankę koziego mleka, dzięki czemu ja przetrwałam. Szyszagowo to miejsce śmierci części mojej rodziny: matka mego ojca; ojczym mojej mamy (pamiętam jego błękitny płaszcz mundurowy jeszcze z czasów legionów Dąbrowskiego); umarł tam Henio – syn wujka; umarła też Helenka – córka mego wujka (pamiętam, że pochowana została w mojej sukience, trumną była walizka). Z dzieci przeżyłam tylko ja.
Po ogłoszenia układu Sikorski-Majski wydostaliśmy się stamtąd, 28 sierpnia 1941 roku ruszyliśmy z Szyszagowa na południe. Po dziewięciu tygodniach jazdy z miejsce na miejsce dotarliśmy do miejscowości Gorczakowo, rejonu koncentracji Polskich Sił Zbrojnych. Ojciec wstąpił do wojska, do artylerii, przeszedł kampanię włoską, był ranny pod Bolonią.
Mam jeszcze w pamięci jeden obrazek z Uzbekistanu, to było opowiadanie mamy, o tym jak z koleżanką poszły do obozu wojskowego 2 pułku piechoty (Taszlak niedaleko Fergany) i stały pod bramą obozu mając nadzieję na jakiś posiłek; przechodzący oficer zatrzymał się i zapytał na kogo czekają, mama wstydząc się przyznać, że są głodne powiedziała, że szukają pracy i z rozmowy wynikło, że ma maszynę do szycia, więc dostały upragniony posiłek i przepustkę dla całej rodziny, aby dołączyć do wojska… Do tej pory zachodzę w głowę jak przez taki szmat czasu, w tylu różnych sytuacjach, tygodniach podróży ten Singer się zachował. I znów maszyna mojej mamy poratowała nas wszystkich, znów używana była do przeróbek ubrań i dawała nam chleb.

Z Gorczakowa wyjechaliśmy do Pahlavi, a potem do Teheranu, gdzie byliśmy prawie pięć miesięcy. Wojsko polskie wyjechało do Palestyny. Rodziny z dziećmi zostały rozmieszczone w różnych miejscach część pojechała do Isfahanu, inni do Libanu, Palestyny, Indii, także do Afryki. Sieroty z opiekunami pojechały aż do Meksyku czy Nowej Zelandii.
W sierpniu 1942 roku moja rodzina ruszyła z Achwazu do Karaczi w Indiach; a w połowie września wypłynęliśmy statkiem do Tanzanii w Afryce. W porcie Dar es Salaam czekaliśmy miesiąc na przydział obozu, ostatecznie 18 października dotarliśmy do Kidugali.
W tej dawnej protestanckiej misji niemieckiej był murowany kościół i inne zabudowania w kształcie kwadratu z krużgankami, których budynki używano na biura. Dla nas postawiono rzędy glinianych kwadratowych domków pokrytych słomą, wnętrza były przedzielone ścianą na dwie części, a w każdej mieszkała jedna albo nawet dwie rodziny. Każda część domku miała osobne drzwi i jedno okno z okiennicą, ale bez szkła. Nie było żadnych udogodnień, ani bieżącej wody, ani elektryczności, musiały nam wystarczać lampy naftowe i wspólne kuchnie.

Życie w obozie miało swój rytm, było zorganizowane, u nas powstała szkoła powszechna i gimnazjum, a także liceum z internatem, do którego przyjeżdżali uczniowie z Ifundy. Z tamtych dziecięcych czasów pamiętam Mirosławę i Eugeniusza Borysiuków (oczywiście nie byli wtedy małżeństwem!).
Z czasem zlikwidowano nasz obóz i przeniesiono wszystkich do dużo większego obozu w Tengeru (6000 mieszkańców), gdzie były trzy gimnazja ogólnokształcące, krawieckie i rolnicze, i właśnie tam zdałam egzamin do ogólniaka, ale krótko byłam w gimnazjum, bo już 6 marca 1948 roku razem z mamą wypłynęłyśmy z Dar es Salaam do Anglii statkiem „Orbita”. To był pierwszy transport z Afryki liczący około 200 osób. Płynęliśmy 24 dni przez Kanał Sueski i zatrzymaliśmy się na Cyprze, aby zabrać 6000 żołnierzy angielskich. W pamięci została mi wielka burza na Zatoce Biskajskiej! (niedawno odkryłam, że tym samym statkiem płynął Tadeusz Filipowicz, były dyrektor „Dziennika”).
Do Liverpoolu dotarliśmy 1 kwietnia 1948 roku. Miałam 12 lat. Po sześciu latach w Afryce życie zaczynało się dla mnie od nowa.
(not. jko)

 

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_